niedziela, 24 stycznia 2016

Krótki przegląd oscarowych faworytów. Odsłona 2: Big Short (2015) Reżyseria Adam McKay



Niech Cthulhu będzie z wami

Wszystko wskazuje na to, że choć najwięcej nominacji do tegorocznych Oscarów uzyskała „Zjawa” uzyskała „Zjawa” w reżyserii ubiegłorocznego triumfatora Alejandro Gonzalesa Inarritu, jednak najpoważniejszym pretendentem (a według niektórych wręcz murowanym pewniakiem) do zdobycia statuetki za najlepszy film jest właśnie „Big Short” czyli opowiadające o kryzysie ekonomicznym z 2008 roku dzieło Adama McKay, który do tej pory był kojarzony raczej z lżejszymi klimatami (ma na koncie m.in. „Legendę Telewizji” i „Policję Zastępczą”). Zrozumiałym jest zatem, że musiałem tę produkcję obejrzeć.

I powiem wprost: Choć nie widziałem jeszcze wszystkich nominowanych tytułów a w dodatku jestem totalnym laikiem w kwestii ekonomii to jednak takie rozstrzygnięcie jak opisane powyżej absolutnie by mnie nie zdziwiło i nie uważał bym go za niesprawiedliwe. „Big Short” jest bowiem naprawdę udaną produkcją, która bardzo mi się podobała.

Zawdzięcza to w głównej mierze sprawnej realizacji, interesującym bohaterom, ciekawej historii, ogólnemu nastrojowi jak również (a może przede wszystkim) znakomitej obsadzie, na którą składają się: Christian Bale (tak na marginesie wypadł zdecydowanie najlepiej), Steve Carrell, Ryan Gosling i Brad Pitt.

Krótko mówiąc. Choć „Big Short” mnie nie porwał i w żadnym momencie nie osiąga poziomu fenomenalnego „Wilka z Wall Street” to jednak posiada wystarczająco dużo atrybutów bym mógł go spokojnie polecić.

OCENA: 8/10


środa, 20 stycznia 2016

"Homar" (The Lobster) 2015 - kawał znakomitego kina dla koneserów


Niech Cthulhu będzie z wami! 

W przeciwieństwie do wielu filmowych blogerów, ja na otwarcie sezonu tegorocznych produkcji (oczywiście mówię tu o polskich datach premier) wybrałem sobie nie najnowszy film Quentina Tarantino ale jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tytułów roku. 

Konkretnie mam tu na myśli anglojęzyczny debiut greckiego reżysera Giorgosa Lanthimosa, w którego portfolio znajduje się przede wszystkim szokujący, kontrowersyjny i obrazoburczy „Kieł”, który (ku mojemu absolutnemu zdziwieniu, ponieważ nie jest to raczej typ obrazu, którego można by się było spodziewać na tego typu eventach) kilka temu (konkretnie w 2011) był Oscarowym kandydatem swojego kraju.

I powiem tak: Zdecydowanie dokonałem właściwego wyboru! Lanthimosowi udało się bowiem stworzyć kolejne wspaniałe dzieło i udowodnić, że bez wątpienia jest jednym z najciekawszych i najbardziej oryginalnych współczesnych reżyserów!

„Homar” to przygnębiająca, acz jak najbardziej realna wizja przyszłości, w której ludzie samotni są zamykani w hotelu i mają 45 dni by znaleźć sobie „drugą połówkę”. W przeciwnym razie zostaną zamienieni w zwierzęta (w sensie jak najbardziej literalnym). Alternatywą jest ucieczka i dołączenie do grupki rebeliantów zajmujących stanowisko wręcz przeciwne: flirtowanie i jakiekolwiek związki są absolutnie zakazane i karane. Nie ma żadnej trzeciej drogi!

Zdaję sobie sprawę, że dzieło greckiego reżysera nie każdemu przypadnie do gustu. Że albo się je pokocha, albo znienawidzi. Podobnie jak w przypadku innych wielkich arcydzieł „Homar” nie schlebia gustom masowego widza i nie należy do gatunku „kino lekkie, łatwe i przyjemne do natychmiastowego zapomnienia". Wręcz przeciwnie! 

To produkcja specyficzna, wymagająca  maksymalnego skupienia i odpowiedniego nastroju. Film, który skłania do refleksji i nie daje prostych rozwiązań. Dzieło niespieszne, urzekająca kapitalnie wykreowaną atmosferą (przypominającą nieco obrazy Stanleya Kubricka) i naprawdę dobrze zagrane (A trzeba przyznać, że twórcy  udało się zwabić naprawdę głośne nazwiska. Wystąpili tu wszak: Colin Farrell, Ben Whishaw, Lea Seydoux, John C. Reilly i Rachel Weisz).

Podsumowując. Nie będę ukrywał, że „Homar” mnie zauroczył i że  wzorem ubiegłorocznego „Birdmana” (którego, o ile dobrze pamiętam, recenzowałem mniej więcej o tej samej porze) wyrósł na najpoważniejszego pretendenta do tytułu najlepszego filmu roku! Pamiętajmy jednak, że wyścig dopiero się zaczyna zatem nauczony przywołanym wyżej doświadczeniem, kiedy zdecydowanie zbyt wcześnie obwołałem film Inarritu zwycięzcą,  tym razem niczego nie będę przesądzać. Powiem więc krótko. "Homar" to znakomita produkcja, którą  z czystym sercem mogę polecić! 

OCENA: 9,5/10

sobota, 16 stycznia 2016

Krótka piłka: "Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy" (2015)

Niech Cthulhu będzie z wami!

Zacznę może od banalnego stwierdzenia, że „Gwiezdne Wojny”, kosmiczna saga powołana do życia przez George'a Lucasa w 1977 roku, dzięki wielokrotnym trawestacjom, parodiowaniu i cytowaniu szybko przekształciła się w prawdziwy popkulturowy fenomen, który nie potrzebuje specjalnego przedstawiania.
Wszak chyba nikomu, kto nie mieszka w jaskini bez dostępu do jakichkolwiek mediów lub nie jest w stanie śpiączki, nie trzeba chyba tłumaczyć kim jest Darth Vader, Han Solo, mistrz Yoda czy Luke Skywalker.
Dlatego też nie można się dziwić, że premiera najnowszej części stała się największym filmowym wydarzeniem bieżącego roku! Że o tym dziele możemy usłyszeć praktycznie wszędzie, że stało się modne i że choć od jego wypuszczenia na ekrany minął zaledwie tydzień już zdołało ono pobić wszelkie możliwe rekordy.

Ba! Nawet mnie(osobie programowo non komformistycznej, która w dodatku nigdy nie była szczególnie wielkim fanem tej sagi) udzielił się euforyczny nastrój i postanowiłem udać się do kina by na własnej skórze i na wielkim ekranie doświadczyć tej kinowej magii.

I wiecie co? Po seansie jestem delikatnie rozczarowany.

Jasne! Nie zaprzeczę, że dostaliśmy obraz wzorcowo zrealizowany, świetnie zagrany (Szczególnie przez charyzmatycznego Adama Drivera i prześliczną Daisy Ridley choć, tak na marginesie dodam, że nie do końca podobał mi się sposób w jaki potraktowano odgrywane przez nich postacie), praktycznie pozbawiony infantylnego humoru czy irytujących bohaterów w stylu Jar Jara Binksa. Dzieło widowiskowe i efektowne.

Jednak jeśli mam być szczery nie poczułem "mocy" i nie zostałem przekonany co do tego, że „Gwiezdne Wojny” faktycznie potrzebowały kontynuacji!

 Szczególnie, że o ile dobrze pamiętam zakończenie „Powrotu Jedi” było „pretty definitive”.

Zrozumiałbym zatem, gdyby twórcy tylko luźno opierali się na stworzonym przez George'a Lucasa uniwersum i opowiedzieli własną, całkowicie autonomiczną historię.

 Ale nie! Musieliśmy dostać odgrzewanego kotleta, z odrobinę zmodyfikowanymi wątkami ( Przykładowo: W oryginalnej trylogii mieliśmy konflikt opętanego przez ciemną stronę mocy ojca z synem. Co dostajemy tutaj? Konflikt opętanego przez ciemną stronę mocy syna z ojcem. Wow! Jak oryginalnie! ) doprawionego odniesieniami do poprzednich części, wprowadzonymi chyba tylko po to by dopieścić fanów zawiedzonych prequelami!

W dodatku nieco niepotrzebnie zdecydowano się z postaci Rey zrobić Mary Sue w stylu Alice z serii „Resident Evil” a ciekawą postać Kylo Rena zmarnowano przedstawiając go bardzo niekonsekwetnie (Raz bowiem mamy „wymiatacza”, który potrafi jednym ruchem ręki zatrzymać w powietrzu strzał z blastera (sztuczkę, której nie powstydziłby się chyba nawet Darth Vader) by za chwilę dostać niemal potykającą się o własne nogi fajtłapę z daddy issues, który mimo wieloletniego szkolenia daje się bez problemu pokonać w walce na miecze świetlne dziewczynie, która właściwie pierwszy raz w życiu trzymała ów miecz w ręku).

Wszystko to sprawia, że im więcej o tej produkcji myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie tylko nie jest to tak epokowa produkcja jaką mogłyby sugerować praktycznie same 10 od moich znajomych na Filmwebie ale w dodatku „Przebudzenie Mocy” nie jest nawet najlepszym blokbusterem bieżącego roku. To miano bez wątpienia należy się bowiem szalonemu „Mad Max: Fury Road”, podczas którego bawiłem się znacznie lepiej niż podczas któregokolwiek momentu dzieła J. J. Abramsa.

Mimo wszystko jednak "Przebudzenie Mocy" mi w sumie podobało i jestem ciekaw kolejnej części. Szczególnie, że będzie odpowiadał za nią nieprzeciętnie utalentowany Rian Johnson. Zobaczymy co „upichci” twórca „Loopera” i „Brick”.Poza tym chcę się też przekonać jak przebiją zniszczenie w końcówce całej planety (Tak na marginesie będącej „wykokszoną” wersją Gwiazdy Śmierci co potwierdza postawioną przeze mnie kilka akapitów temu tezę o braku specjalnej oryginalności). Wszak cechą dystynktywną każdego sequelu jest bycie bardziej widowiskowym od poprzednika.

OCENA: 7,5/10

środa, 13 stycznia 2016

„Czarny węgiel, kruchy lód” (2014)


Niech Cthulhu będzie z wami!

Zacznę może od konstatacji, iż „Czarny węgiel, kruchy lód” (nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na Berlinale w 2014 roku, subtelny chiński kryminał swym nastrojem i ogólnym tonem przypominający z jednej strony klasyczne kino noir z drugiej produkcje skandynawskie w rodzaju „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”) zdecydowanie nie jest produkcją dla każdego.

wtorek, 12 stycznia 2016

Krótki przegląd oscarowych faworytów (część 1) : Steve Jobs (2015)





Niech Cthulhu będzie z wami!

Na pierwszy ogień mojego zapowiedzianego wczoraj wyrównywania zaległości przed zbliżającymi się wielkimi krokami Oscarami poszedł film, który pierwotnie miał wyreżyserować David Fincher a w głównej roli mieliśmy zobaczyć Christiana Bale'a lub Leonardo DiCaprio.


I choć jestem niezmiernie ciekaw, co z tego upichciłby twórca „Fight Clubu” czy „Social Network” to jednak fakt, że finalnie dostaliśmy Danny'ego Boyle'a (m.in. „Płytki Grób”, „Trainspotting” czy „28 dni później”) i Michaela Fassbendera (ostatnimi czasy jednego z najbardziej zapracowanych aktorów Hollywood. W mojej opinii jak najbardziej słusznie ponieważ zmarnowanie takiego talentu i ekranowej charyzmy byłoby wręcz haniebne!) muszę stwierdzić, że dzieło na tym na pewno jakoś znacząco nie ucierpiało!

Przeciwnie! Choć „Steve Jobs” to w głównej mierze przedstawiciel tzw. „kina gadanego” czyli opartego w głównej mierze na dialogach. Zresztą chyba trudno, żeby było inaczej, skoro, jak można się bowiem domyślić już po tytule, mamy tu do czynienia z biografią zmarłego w 2011 roku Steve'a Jobsa, skupiającą się przede wszystkim na kulisach wprowadzenia na rynek trzech kluczowych produktów założonej przez niego firmy Apple, to jednak dzięki znakomitym kreacjom aktorskim przywołanego tu już Fassbendera czy dzielnie sekundującej mu Kate Winslet (zdecydowanie zasłużona statuetka podczas ceremonii rozdania Złotych Globów”) a przede wszystkim dzięki fantastycznemu scenariuszowi stworzonym przez Aarona Sorkina, który już przy okazji genialnego „Social Network” udowodnił, że doskonale się odnajduje w, nazwijmy to „informatycznych klimatach”, całość nie nudzi ani przez chwilę i ogląda się ją niczym rasowy thriller.

Podsumowując. Nie jest to może poziom wspomnianego tu już kilkukrotnie „Social Network” a Fassbender miewał już na swoim koncie lepsze kreacje (choćby w ubiegłorocznym "Makbecie"), to jednak i tak zostaliśmy uraczeni dziełem zdecydowanie wartym uwagi! Ja w każdym razie z czystym sercem zachęcam, by po tę produkcję sięgnąć!

OCENA: 8/10


poniedziałek, 11 stycznia 2016

Krótka piłka: "Zabiłem moją matkę" (2009)



Niech Cthulhu będzie z wami!

Zabiłem moją matkę” to debiutancki film kanadyjskiego reżysera i aktora Xaviera Dolana, którego „Mama” była w mojej ocenie najlepszym obrazem 2014 roku a kreacja aktorska w „Pieśni Słonia” jedną z najlepszych kreacji ubiegłego roku.

niedziela, 10 stycznia 2016

Piętnaście najlepszych filmów 2015 roku!


Miejsce 15. 

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy 


Miejsce 14. 
Dzikie Historie 


Miejsce 13.
Czarny Węgiel, Kruchy Lód


Miejsce 12. 
Ex Aequo 
Kingsman: Tajne Służby
Kryptonim U.N.C.L.E


  

Miejsce 11. 
Lost River


Miejsce 10. 
Córki Dancingu


Miejsce 9. 
Coś za mną chodzi


Miejsce 8. 
Earl, Ja i umierająca dziewczyna 


Miejsce 7. 
Ex Machina 


Miejsce 6. 
W głowie się nie mieści


Miejsce 5. 
Sicario 


Miejsce 4. 
Makbet


Miejsce 3. 
O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu


Miejsce 2. 
Birdman


Miejsce 1. 
Mad Max: Fury Road