poniedziałek, 27 lutego 2017

Oscary 2017

Witajcie! 


Dziś, a właściwie to wczoraj w nocy, odbyła się w Los Angeles 89 ceremonia rozdania Oscarów. Przydałoby się zatem coś napisać, w jakiś sposób się do tego wydarzenia odnieść tyle tylko, że nie bardzo wiem, jak mam skomentować to, czego byłem świadkiem. 





Przyznam bowiem, że podobnie jak chyba większość oglądających tę galę nadal jestem skonsternowany tym, co się wydarzyło i czego miałem okazję być świadkiem. 

 Praktycznie do ostatniego rozstrzygnięcia byłem wszak przekonany (Ba! Miałem już praktycznie gotowy wpis, który potem musiałem wyrzucić do kosza), iż o tegorocznej gali oscarowej będzie można powiedzieć tylko tyle, że poza niewielkimi wyjątkami, była to gala bez historii. Jedna ze zdecydowanie najnudniejszych nocy oscarowych, jakie widziałem odkąd je regularnie śledzę na żywo. 



I to nawet mimo starań prowadzącego całą galę Jimmy'ego Kimmela. Nie wszystkie próby rozruszania show mu się oczywiście udały (np. motyw z rzekomo przypadkowymi "turystami") ale już pomysł by przenieść na grunt oscarów pomysł ze swojego autorskiego programu czyli by gwiazdy ekranu (m.in. Eddie Redmayne, Felicity Jones czy Emma Stone) odczytywały hejterskie posty na swój temat był moim zdaniem "trafiony w punkt". Tu zresztą macie próbkę: 


Cała reszta była jednak sztywna (poza wspaniałym i poruszającym przemówieniem Violi Davis), przewidywalna a przede wszystkim maksymalnie upolityczniona. Czyli w zasadzie podobna do gali z ubiegłego roku tyle, że modne w ubiegłym roku narzekanie na kwestie rasowe (pamiętacie jeszcze akcję oscarssowhite?) w tym roku zastąpiło pokazywanie negatywnego stanowiska środowiska filmowego wobec Donalda Trumpa, czego niezaprzeczalnym dowodem może być chociażby statuetka dla rzekomo pokrzywdzonego irańskiego reżysera Asghara Farhadi za "Klienta" kosztem wyśmienitego "Toniego Erdmanna".  Mówię rzekomo ponieważ Farhadi mógł Oscara odebrać jako, że prawo mu to uniemożliwiające, czyli dekret zawieszający wydawanie wiz do USA obywatelom siedmiu państw, w których większość stanowią muzułmanie (m.in. Iranu), zostało zniesione, jednak mimo wszystko zdecydował się on zbojkotować całą imprezę. No cóż! Jego suwerenna decyzja  

Myślałem zatem, że będę mógł pójść spać w miarę usatysfakcjonowany wynikami (zwłaszcza absolutnie zasłużoną statuetką dla Caseya Afflecka, statuetką dla "Zwierzogrodu" a przede wszystkim statuetką dla przeuroczej Emmy Stone).



 Nie spodziewałem się jednak, że na sam koniec Akademia postanowi nam zaserwować  twist rodem z filmów M. Night Shyamalana! 

I nie chodzi mi tu bynajmniej o samo zwycięstwo "Moonlight" kosztem zdawało by się absolutnego dominatora tegorocznego sezonu i wydawałoby się murowanego faworyta czyli musicalu "La La Land", który zdobył tego wieczoru 6 statuetek w tym dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. 




 Tak się bowiem złożyło, że po pierwsze lubię takie niespodzianki, a po drugie kilka godzin przed ceremonią miałem możliwość obejrzeć wzmiankowany wyżej film i muszę przyznać, że choć była to kalka wyśmienitych "Tajemnic Brokeback Mountain" Anga Lee to nawet mi się podobał (przede wszystkim urzekł mnie nastrojem oraz subtelnym ujęciem tematu). 


Zatem choć nadal uważam, że w stawce nominowanych filmów były co najmniej dwa obrazy, które na zwycięstwo zasłużyły zdecydowanie bardziej (Mam tu na myśli chociażby znakomite "Arrival" czy poruszające "Manchester By The Sea") to jednak nagrodzenie statuetką akurat tego tytułu nie było moim zdaniem  jakimś wielkim faux pas ze strony Akademii. 




Takim byłoby bowiem w mojej ocenie wyróżnienie Oscarem filmu "Lion", który był najzwyczajniej w świecie nudny i kompletnie nie angażujący a przede wszystkim o niczym. Szkoda, więc że zamiast niego Akademia nie zdecydowała się wyróżnić choćby nominacją genialnego "Nocturnal Animals" Toma Forda. Tak! Wiem, że jestem monotematyczny!

Ba! Przyznam, że w pewnym momencie gali obserwując ogólny ton wypowiedzi osób nagradzanych miałem wrażenie, że to "Moonlight" sensacyjnie okaże się zwycięzcą całej imprezy. I jak się finalnie okazało miałem rację! 

Tak na marginesie pozwolę sobie przytoczyć znaleziony gdzieś w Internecie trafny komentarz: " Szacun dla tych, którzy do końca wierzyli w "Moonlight" w głównej kategorii, ale nie zmienia to faktu, że dostaliśmy przypadek bez precedensu: wygrał film, który nie zdobył głównych trofeów na rozdaniach żadnej z trójki głównych gildii, ani też żadnej nagrody BAFTA, gdzie nie był nawet nominowany za reżyserię. Cały sezon pędził na nagrodach od krytyków i Globie za najlepszy dramat. Nawet "Crash" czy "Spotlight" pozgarniały po drodze nagrodę dla najlepszej obsady od SAG, gdy "12 Years a Slave" zremisował z "Gravity" przy PGA, dostał tego samego Globa i najlepszy film oraz aktora na BAFTA". 




Po prostu uważam, że sposób w jaki się to odbyło był żenujący. Jak bowiem można było dopuścić do tego by na ceremonii, która chce uchodzić za poważną i profesjonalną a przede wszystkim jest powszechnie uważana za najbardziej prestiżową w świecie filmu w tak rażący sposób pomylić się  przy odczytywaniu najważniejszej kategorii?

Oficjalny powód jest taki, że zawiniła osoba odpowiedzialna za wręczanie kopert z laureatami czyli pan ze zdjęcia powyżej niejaki Brian Cullinan. Podobno do ostatnich chwil zamiast pilnowania swoich obowiązków był zajęty twittowaniem. Paradoksem jest, że jego ostatnim tweetem, wysłanym dosłownie minuty przed incydentem (później usuniętym, ale w Internecie nic nie ginie), było zdjęcie zdobywczyni Oscara dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej Emmy Stone, która musiała go kompletnie zauroczyć (czemu prawdę mówiąc absolutnie się nie dziwię ;) ) skoro to właśnie kopertę z jej nazwiskiem wręczył później Warrenowi Beatty. 


Mam nadzieję, że faktycznie taki był powód tej dziwnej i bezprecedensowej sytuacji. Że nie wynikała ona ze zmiany laureata w ostatniej chwili, żeby uniknąć gniewu czarnoskórych odbiorców. Z obawy przed zamieszkami na ulicach z paleniem aut i napadaniem na sklepy na przedmieściach. 

Tak na marginesie warto moim zdaniem docenić klasę zaprezentowaną przez ekipę i producentów "La La Land", którzy choć to pewnie nie było dla nich łatwe (Ba! Ośmielę się stwierdzić, że była to najtrudniejsza decyzja ich życia. Sam nie wiem, jak ja bym się w takiej sytuacji zachował. Czy nie dałbym się ponieść negatywnym emocjom) zachowali się fair i bez specjalnych protestów oddali statuetkę prawowitym (?) właścicielom. Zatem chapeau bas panowie i panie! Bardzo zapunktowaliście w moich oczach!!!

Podsumowując można powiedzieć tyle: Tegoroczna gala przejdzie do historii jako absolutna kompromitacja Akademii Filmowej a to, co się stało, będzie bardzo długo wspominane, komentowane i stanie się elementem  nie tylko żartów i memów ale przede wszystkim szeroko pojętej popkultury, czego przykładem może być np. ta oto reklama soczewek Seiko, na którą się dziś przypadkowo natknąłem. 



Dodatkowo po takim a nie innym werdykcie na długo pozostanie niesmak. I to nie dlatego, że "Moonlight" jest złą produkcją. Może jestem przesadnym idealistą, ale moim zdaniem  Oscary (ale także inne nagrody) powinno się przyznać produkcjom, które faktycznie na to zasługują i które faktycznie były w danym roku najlepsze a nie takim, które poruszają modny temat czy wpisują się w popularne trendy. Powinno się przymknąć oczy na to czy obsada jest w stuprocentach biała, w stuprocentach czarna czy może mieszana tylko zwracać uwagę przede wszystkim na aspekt merytoryczny. Jak już wspominałem mam poważne wątpliwości, czy tak było w tym przypadku. 

sobota, 25 lutego 2017

Moje przedoscarowe przewidywania!

Witajcie! 

Z uwagi na zbliżającą się wielkimi krokami oscarową galę przyrządziłem krótkie zestawienie pokazujące kogo osobiście chciałbym zobaczyć jako zwycięzcę w poszczególnych kategoriach. Od razu uprzedzam, że nie widziałem wszystkich nominowanych (np. "Moonlight" czy "Fences") choć prawdę mówiąc wątpię aby miało to szansę cokolwiek zmienić.

Najlepszy film: 

 Arrival

(W normalnych warunkach tzn. gdyby zdecydowano się nominować "Zwierzęta Nocy" mój wybór bez wątpienia padłby na produkcję Toma Forda. A tak muszę zadowolić się obrazem lekko zaspokajającym mój deficyt inteligentnego kina SF)  

Najlepszy reżyser: 

Denis Villeneuve (Arrival)

(Najbardziej zasłużył Tom Ford, jednak nie został nawet nominowany)
 
Najlepszy aktor pierwszoplanowy: 


Casey Affleck (Manchester By The Sea)

(Jedyny możliwy wybór! Pozostaje tylko mieć nadzieję, że Akademia spojrzy merytorycznie a nie przez pryzmat seksafery czy trudnego charakteru aktora) 

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa: 


Emma Stone (La La Land)

(Przyznam, że jest to wybór bardzo subiektywny ponieważ bazujący głównie na uroku osobistym. Obiektywnie rzecz biorąc musiałbym wskazać Isabelle Huppert, która w "Elle" stworzyła wyśmienitą kreację aktorską i "zamiotła" resztę konkurencji. O całkowicie olanej przez Akademię Amy Adams nawet nie ma sensu wspominać) 

Najlepszy aktor drugoplanowy:


Michael Shannon (Nocne Zwierzęta)

(Przyznam, że wahałem się między nim i Jeffem Bridgesem jednak doszedłem do wniosku, że muszę być wierny swoim zasadom trzymania kciuków za jedynym przedstawicielem "Nocturnal Animals") 

Najlepsza aktorka drugoplanowa: 


Michelle Williams (Manchester By The Sea)

(Żadna z tych aktorek, które miałem przyjemność oglądać niczym specjalnym mnie nie olśniła. Zdecydowałem się zatem postawić na tę, która była tego zadania najbliższa. Co prawda w jednej scenia, tej z której screen możecie zobaczyć powyżej, ale zawsze). 

Najlepszy scenariusz oryginalny: 


Lobster

(Zdecydowanie najorginalniejszy film roku  zasłużył na coś więcej niż tylko nominację) 

Najlepszy scenariusz adaptowany:


 Arrival

Najlepszy film nieanglojęzyczny:


Toni Erdmann

(Boję się jednak, że w rzeczywistości Akademia wykorzysta okazję, by utrzeć nosa Donaldowi Trumpowi i nagrodzi "Klienta". Swoją drogą bardzo brakuje mi w tej kategorii "Służącej", "Ostatniej Rodziny" czy "To tylko koniec świata")

Najlepsza muzyka: 


Justin Hurvitz (La La Land)

(Moim faworytem byłby Abel Korzeniowski za "Nocturnal Animals" gdyby Akademia nie była głucha i go nominowała) 

Najlepsza piosenka: 


Audition (The Fools Who Dreams) "La La Land"

Najlepsza scenografia:


 La La Land

Najlepsze efekty specjalne: 


Doktor Strange

Najlepsze zdjęcia: 


Linus Sandgren (La La Land)


(Staje się już pewnie nudny, ale brakuje mi tu Seamusa McGarveya za "Nocne Zwierzęta) 

Najlepszy montaż:


 La La Land

piątek, 24 lutego 2017

"Czarne Lustro" (2011- )




Niech Cthulhu będzie z wami! 

Wielokrotnie podkreślałem mój dość ambiwalentny stosunek do seriali. To, że nie jest wielkim entuzjastą "tasiemców" i poza nielicznymi wyjątkami (takimi jak choćby "Mr. Robot" czy ostatnio "Utopia")  raczej staram się ich unikać. 

Ponieważ jednak z kilku niezależnych od siebie źródeł a konkretnie od kilku osób, które darzę sporym zaufaniem uzyskałem informację, że warto zainteresować się serialem "Czarne Lustro" postanowiłem dać tej produkcji szansę. I wiecie co? Absolutnie tego kroku nie żałuję! 

Dostałem bowiem naprawdę mocną (przez naprawdę duże M) rzecz, która zmusza do refleksji nad kierunkiem, w którym podąża nasz świat. 

Nie jest to pocieszająca perspektywa (prawdę mówiąc raczej mocno przygnębiająca, dołująca a momentami nawet szokująca (Mam tu na myśli głównie pierwszy odcinek pierwszego sezonu!)), ale jeśli miałbym być szczery, to nie trudno mi sobie wyobrazić, że wizja,  jaką proponuje Charlie Brooker, a która bliska jest filozofii egzystencjalistów czy dystopijnym światom wykreowanym przez Michela Houellebecqa i J.G. Ballarda, faktycznie stanie się naszą rzeczywistością. 

W takim ujęciu "Czarne Lustro" staje się kapitalnie zrealizowanym i zapadającym w pamięć pamfletem na współczesność. Gorzkim ostrzeżeniem przed konsekwencjami jakie nas czekają, jeśli będziemy nadal podążać tą samą drogą.

Mam tu na myśli drogę coraz większego uzależnienia od nowych technologii czy programów typu reality show, które mamią ludzi złudzeniami, sprawiając, że coraz więcej osób, jest w stanie zrobić wszystko i wszystko poświęcić, znieść każde upokorzenie,  byle tylko przeżyć swoje "piętnaście minut sławy". Byle tylko wyrwać się z szarej i nudnej przeciętności. Choć przez moment poczuć się kimś ważnym. 

Tylko należy sobie zadać jedno fundamentalne pytanie: Czy  to, co możemy uzyskać faktycznie jest warte ceny, którą przyjdzie nam zapłacić? 

Podsumowując. "Czarne Lustro" to zdecydowanie jeden z najciekawszych seriali, jakie zdarzyło mi się oglądać, zatem nie może być chyba nic dziwnego w tym, że gorąco go polecam. Zwłaszcza osobom, które nie boją się samodzielnie myśleć! Ostrzegam jednocześnie, że nie jest to produkcja lekka, łatwa i przyjemna. Tak jak już bowiem wspominałem ciężko tu o jakąkolwiek pozytywną nutę zatem po obejrzeniu tej produkcji można albo kompletnie stracić wiarę w ludzkość albo popaść w głęboką depresję. 

OCENA: 10/10

poniedziałek, 20 lutego 2017

Najbardziej utalentowani aktorzy i aktorki



Witam!



Z braku lepszego pomysłu na notkę pokusiłem się o przygotowanie zestawienia dwudziestu młodych aktorów i aktorek (za górną granicę przyjąłem trzydziestu lat) , na których nazwiska warto zwrócić uwagę ponieważ które w moim przekonaniu pozytywnie się wyróżniają i mam wrażenie, iż światowe kino będzie miało z nich wiele pożytku na długie lata. Bo choć wiele ich różni (niektórzy mają już określoną pozycję w showbiznesie inni dopiero "pukają do nieba bram") to jednak jedno łączy: nieprawdopodobny talent! Zachęcam do lektury!

czwartek, 16 lutego 2017

Happy Birthday Elizabeth Olsen!!!


Nie wiem czy wiecie, ale dziś 28 urodziny obchodzi jedna z moich absolutnie ulubionych aktorek!
Posiadaczka przeuroczego uśmiechu, od którego nie można oderwać wzroku, magnetyzującego i hipnotyzującego spojrzenia a przede wszystkim nieprzeciętnego talentu, sprawiającego, że oglądanie jej na ekranie jest nie tylko przyjemnością pod względem wizualnym ale przede wszystkim gwarancją wysokiego aktorskiego poziomu!
Krótko mówiąc  jedyna i niepowtarzalna Elizabeth Olsen!
Wszystkiego najlepszego, zdobycia Oscara (którego w mojej ocenie powinna otrzymać już kilka lat temu za stworzenie wyśmienitej kreacji w poruszającym filmie "Martha Marcy May Marlene")  a przede wszystkim jak najwięcej ról na miarę posiadanego nieprawdopodobnego potencjału!

wtorek, 14 lutego 2017

"La La Land" (2016)



Niech Cthulhu będzie z wami!

Przyznam się szczerze, że poza kilkoma wyjątkami takimi jak fenomenalne "Moulin Rouge" czy zwariowane "Córki Dancingu" nigdy nie byłem fanem musicali. W dodatku niespecjalnie przypadł mi do gustu poprzedni film Damiena Chazelle czyli "Whiplash", który nadal uważam za przereklamowaną gorszą wersję "Czarnego Łabędzia". Wobec tego nie może być chyba dla nikogo specjalnym zdziwieniem, że nie miałem w planach oglądać "La La Land"

Ponieważ jednak wszyscy wokół dosłownie zwariowali na punkcie tej produkcji, zbiera ona wszystkie możliwe nagrody filmowe i wyrosła na oscarowego pewniaka wypadało ją obejrzeć i przekonać się, czy faktycznie jest tak dobra.

I wiecie co? Absolutnie nie żałuję, że zdecydowałem się na seans, ponieważ "La La Land" mi się bardzo podobał!

Jasne! Można się czepiać, że fabuła jest, delikatnie rzecz biorąc niespecjalnie oryginalna i była wykorzystana jakieś, lekko licząc, milion razy jednak jeśli mam być szczery to jest w tej chwili bez znaczenia.

 Całość jest bowiem znakomicie zrealizowana, opowiedziana z wdziękiem, świeżością i energią a przede wszystkim nie da się zaprzeczyć temu, iż wywołuje autentyczne emocje oraz posiada niemalże magiczny nastrój. W dodatku ewidentnie widać, że film powstał z miłości do kina czemu niejednokrotnie daje wyraz.

Powinienem dodać, że Emma Stone jest przeurocza a z Ryanem Goslingiem łączy ją nieprawdopodobna ekranowa chemia, ale to akurat wiedziałem przed seansem choćby z ich wspólnego występu w rewelacyjnym  "Crazy Stupid Love" 

Podsumowując. Choć osobiście wolałbym zwycięstwo "Arrival" czy "Manchester By The Sea" (Nie mówiąc już o niesprawiedliwie pominiętych "Nocnych Zwierzętach" Toma Forda) jednak nie będę zaskoczony ani specjalnie zawiedziony jeśli w nocy z 26 na 27 lutego okaże się, że to film Damiena Chazelle zgodnie z przewidywaniami rozbije bank podczas oscarowej gali!

Dostaliśmy bowiem bardzo dobra produkcję, która, czego nie będę ukrywał, przemówiła do mojego wewnętrznego marzyciela i romantyka głęboko ukrytego pod maską zgorzkniałego cynika-nihilisty. 

OCENA: 8/10

sobota, 11 lutego 2017

Omen (1976)

Niech Cthulhu będzie z wami!

Opis fabuły: Dyplomata, Robert Thom, w tajemnicy przed swoją żoną adoptuje chłopca, który zastępuje ich zmarłego syna. Po latach okazuje się, iż Damien nie jest zwyczajnym dzieckiem.

Moja opinia:
Wstyd przyznać, ale choć wielokrotnie się przybierałem, nigdy nie widziałem filmu "Omen". Oczywiście mam na tu myśli oryginał w reżyserii Richarda Donnera z 1976 a nie remake stworzony przez twórcę "Szklanej Pułapki 5" Johna Moore'a w 2006 roku. 

Na szczęście w tegoroczne Halloween  zdecydowałem się (w głównej mierze dzięki rekomendacji od pewnej przewspaniałej, przecudownej i przeuroczej osoby, której będę dozgonnie wdzięczny za to, że praktycznie jednym słowem osiągnęła w tej kwestii więcej niż udało się mojej mamie, która przywołany wyżej tytuł uważa za najlepszy horror jaki kiedykolwiek powstał, przez ostatnich kilkadziesiąt lat) to haniebne niedopatrzenie w końcu nadrobić. 

I powiem szczerze, że bardzo się cieszę, gdyż "Omen" to nie tylko zdecydowanie najlepszy horror z wątkami satanistyczno- okultystycznymi ale w dodatku praktycznie z marszu ląduje na wysokiej pozycji mojej listy najlepszych horrorów jakie w życiu widziałem! 

Zresztą chyba nie można się temu dziwić! Jest tu bowiem wszystko co obraz tego typu powinien posiadać: wzorowo budowane napięcie, kapitalna muzyka Jerry'ego Goldsmitha, gęsty klimat, aura tajemnicy, wciągająca fabuła oraz wyśmienite aktorstwo. Ba! Nawet zakończenie jest takie jak lubię czyli dość "niehollywoodzkie"! 

Krótko mówiąc "Omen" to film, który każdy fan kina grozy po prostu powinien znać!

OCENA:

9/10

piątek, 10 lutego 2017

"Nocne Zwierzęta" (2016)

Niech Cthulhu będzie z wami!



Za nieco ponad dwa tygodnie (konkretnie 27.02) poznamy zwycięzcę Oscarów i dowiemy się czy względy członków Amerykańskiej Akademii Filmowej zdobył "La La Land", "Manchester By The Sea" czy może "Moonlight". Niezależnie od finalnych rezultatów myślę, że już teraz można stwierdzić, że największym pominiętym tegorocznego rozdania są "Zwierzęta Nocy" w reżyserii Toma Forda. 

środa, 8 lutego 2017

"Toni Erdmann" (2016) czyli pochwała szaleństwa!




Niech Cthulhu będzie z wami!


Opis fabuły (za Filmwebem)

Lekkoduch Winfried postanawia złożyć swojej zapracowanej córce wizytę w Bukareszcie. Spotkaniu towarzyszy jego ekscentryczne alter ego "Toni Erdmann", przedstawiający się jako trener personalny szefa dziewczyny.

Moje wrażenia

Przede wszystkim zacznę od tego, że film Maren Ade, czyli prawdopodobnie najpoważniejszy kandydat do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego (powiedziałbym, że wręcz murowany zwycięzca gdyby nie to, iż słyszałem głosy mówiące o tym, że akademia może chcieć zagrać na nosie Donaldowi Trumpowi i nagrodzić "Klienta" irańskiego reżysera Asghara Farhadi)  jest dziełem bardzo specyficznym, który nie każdemu przypadnie do gustu.

Mimo sporej porcji humoru nie jest to bowiem głupkowata komedyjka w stylu "Głupiego i głupszego" mająca wywoływać salwy śmiechu kolejnymi coraz bardziej przerysowanymi wygłupami swojego bohatera.

Nie ma tu porywającego tempa akcji ani pięknych ujęć, na których można "zawiesić oko" i którymi można się zachwycać.
Przeciwnie! Można powiedzieć, że jest to dzieło dość kameralne (żeby nie powiedzieć teatralne), które podobnie jak filmy Jima Jarmuscha skupia gros uwagi na bohaterach i dialogach.

Dlatego też nie dziwię się głosom, że "Toni Erdmann" to najlepszy sposób na zmarnowanie trzech godzin. Ja jednak mimo wszystko jestem bardzo zadowolony z seansu!

Dostałem bowiem wspaniały, mądry, kapitalnie zagrany (nadal nie mogę się zdecydować czy lepiej wypadł wcielający się w tytułowego bohatera Peter Simonischek czy grająca jego córkę Sandra Huller) i subtelnie opowiedziany film, który budzi delikatne skojarzenia z "Podwójnym życiem" Jodie Foster czy "Idiotami" Larsa Von Triera  ponieważ uczy że jedynym sposobem na to, by wypełnić pustkę egzystencji jest odnaleźć i pielęgnować  swojego "wewnętrznego idiotę".

Nigdy nie tracić poczucia humoru, nie traktować życia śmiertelnie poważnie i na przekór konwencjom czy schematom "normalności" starać się pielęgnować własną oryginalność.

Podsumowując. Mimo, że do końca roku i mojego podsumowania jeszcze sporo czasu jednak mam wrażenie, że "Toni Erdmann" znajdzie się na wysokim miejscu listy najlepszych filmów 2017.

 Dodam też, że bardzo boję się zapowiedzianego dziś amerykańskiego remaku tej produkcji. Bo choć Jack Nicholson jest jednym z moich ulubionych to jednak jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by hollywood nie przedobrzyło i nie zniszczyło tej subtelności, która była siłą oryginału. 

OCENA: 9/10

sobota, 4 lutego 2017

"Nowy Początek" (Arrival) 2016

Niech Cthulhu będzie z wami!

W ramach przygotowań do zbliżającej się wielkimi krokami Oscarowej gali oraz chęci odreagowania stresu związanego z sesją zdecydowałem się sięgnąć po "Nowy Początek" czyli najnowszy film Dennisa Villeneuve, twórcy mającego na swoim koncie tak kapitalne produkcje jak "Labirynt", "Sicario" czy "Wróg".

Dzieło, o którym tak na marginesie praktycznie zewsząd słyszałem entuzjastyczne opinie twierdzące, że to jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku (o ile nie najlepszy) i porównujące go do takich klasyków jak "2001 Odyseja Kosmiczna" Stanleya Kubricka czy "Interstellar" Christophera Nolana. 

Jedynym powodem do obaw, był zatem fakt, że za scenariusz odpowiadał Eric Heisserer do tej pory kojarzący mi się z tragicznym remakiem "Koszmaru z ulicy Wiązów". Na szczęście nie jest to jednak jego autorskie dzieło, ale oparte o opowiadanie Teda Chianga. Można więc było śmiało oczekiwać, że uda mu się tego nie zepsuć. 

Nic więc chyba dziwnego, że wiele się po tym dziele spodziewałem, co mogło skutkować rozczarowaniem. Na szczęście po projekcji mogę powiedzieć, że absolutnie się nie zawiodłem! 

Ba! Ośmielę się stwierdzić, że "Arrival" potwierdził status Denisa Villeneuve jako jednego z najciekawszych i najbardziej utalentowanych współczesnych reżyserów, dowodząc, że doskonale odnajduje się on w każdym filmowym gatunku!

Dostaliśmy bowiem kameralne, urzekające atmosferą, wciągające, zmuszające do myślenia  a przede wszystkim inteligentne i wzorcowo zrealizowane kino SF, które nie musi epatować widza popisowymi efektami specjalnymi przesłaniającymi płytką fabułę i drewnianych bohaterów, ale raczej wykorzystujące gatunkowy sztafaż jako pretekst do opowiedzenia o uniwersalnych kwestiach takich jak np. problemy z komunikacją.

Dodatkowym atutem tej produkcji jest kapitalna kreacja aktorska Amy Adams. Aż dziw bierze, że jej starania nie zostały zauważone przez oscarową akademię. No ale przecież w jakiś sposób musiano znaleźć miejsce dla Meryl Streep. 

Podsumowując. Zgadzam się ze wszystkimi pozytywnymi opiniami! "Arrival" to produkcja, którą gorąco polecam (zwłaszcza osobom, które tak jak ja odczuwają poważny deficyt inteligentnych i intrygujących filmów SF) i za którą będę trzymać kciuki podczas oscarowej gali!