piątek, 31 marca 2017

Legion (2017 - )


Niech Cthulhu będzie z wami!




Wydaje mi się, że ten obrazek z Aubrey Plazą (która (co czuję się zobligowany  wyjaśnić wobec wyrażonych przez moją koleżankę wątpliwości), nie jest aktorką porno  A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo), iż pozwolę sobie tak to ująć,  wyraża więcej niż tysiąc słów czyli najlepiej i najtrafniej podsumowuje moje myśli po obejrzeniu pierwszego sezonu serialu "Legion". 

Ale może zacznijmy od początku. 

"Legion", za którego powstanie odpowiadał Noah Hawley mający na swoim koncie m.in. udaną telewizyjną adaptację "Fargo" opowiada  historię zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym Davida Hallera (Dan Stevens, którego można kojarzyć ze znakomitego "Gościa"), u którego w młodości zdiagnozowano schizofrenię i poddano terapii.

 Po dziwnym kontakcie z jednym z pacjentów Haller zaczyna zdawać sobie jednak sprawę, że głosy, które słyszy, i wizje, które czasem pojawiają się przed jego oczami, mogą być prawdziwe.

Jak pewnie zdążyliście zauważyć, niespecjalnie przepadam za serialami. 

Ciężko jest mi bowiem przymusić się do regularnego śledzenia epizodów i potem "wypadam z rytmu". Oczywiście nie znaczy to, że nigdy ich nie oglądam. Aż tak źle nie jest! Po prostu muszę mieć ważne powody. 

Mam tu na myśli, że poleci mi go ktoś, kto jest dla mnie w ten czy inny sposób ważny (casus "Czarnego Lustra"), że będę chciał zweryfikować entuzjastyczne opinie ("Stranger Things")  albo zainteresuje mnie tematyka ("Detektyw"). 

Powodem, dla którego w tym wypadku zdecydowałem się zasiąść przed ekranem był: 

a) krótki czas trwania (tylko osiem odcinków); 
b) interesujący koncept fabularny;
 c) fakt, iż akcja dzieje się w moim ulubionym komiksowym uniwersum czyli świecie X-Men. 

I muszę przyznać, że absolutnie tej decyzji nie żałuję! Serial bowiem mnie całkowicie wchłonął i naprawdę żałuję, że na możliwość śledzenia kolejnych odsłon tej fascynującej historii trzeba będzie długo czekać! 

Dostajemy bowiem prawdziwą jazdę bez trzymanki. Szaloną, psychodeliczną, nieprzewidywalną a przede wszystkim urzekająco kreatywną, genialnie zrealizowaną, fantastycznie zagraną (Acz z oczywistych względów wyróżniają się głównie Aubrey Plaza i Dan Stevens), posiadającą arcyciekawą galerię postaci a przede wszystkim niezaprzeczalnie wciągającą opowieść, która zmusza nas do całkowitego zanurzenia się w zwichrowany świat wewnętrzny głównego bohatera. 

Jeśli zaś chodzi o sam finał to dla mnie był on niestety, że tak to ujmę, trochę "za prosty" jak na standardy wyznaczone przez poprzednie odcinki. W dodatku nie był pozbawiony elementów, do których mógłbym się przyczepić.

Przykładowo
[spoiler] do dziś nie wiem jaki był sens wprowadzania do gry Dywizji 3 i przywracania tego psychologa (czy kim on tam był) ,  skoro ich rola sprowadzała się w zasadzie wyłącznie do biernego obserwowania poczynań głównych bohaterów.  Chyba, że coś ważnego mi umknęło [/spoiler]

Jednak podczas oglądania innych seriali zdążyłem się przyzwyczaić, że wizja, którą jako widzowie kreujemy sobie w głowie podczas oglądania przerastają wykreowaną przez twórców  rzeczywistość, więc aż tak bardzo mnie to nie boli.

Gorąco polecam wszystkim fanom niekonwencjonalnych produkcji sięgnięcie po "Legion! Swoją drogą jestem niezmiernie ciekaw, co twórcy "wymodzą" w drugim sezonie. W każdym razie mogę z góry zadeklarować, że u mnie mają ogromny kredyt zaufania.

OCENA: 10/10 



wtorek, 28 marca 2017

Lekarstwo na życie (2017)



Niech Cthulhu będzie z wami!


Nie będę ukrywał, że bardzo czekałem na ten film. 

Zwiastuny wyglądały bowiem interesująco, lubię takie pokręcone klimaty a w dodatku w główną rolę wciela się Dane DeHaan którego, jak zdążyliście pewnie zauważyć,  uważam za jeden z największych talentów aktorskich młodego pokolenia. 

Niestety po seansie muszę przyznać, że jestem zawiedziony. Żeby jednak wszystko było absolutnie jasne. Nie twierdzę, że produkcja Gore'a Verbinskiego (twórcy mającego na swoim koncie takie produkcje jak "Piraci z Karaibów", "Lone Ranger" czy amerykańska wersja "Kręgu") jest filmem złym.

Przeciwnie! Jeśli mam być w stuprocentach szczery, to uważam, że jest to  całkiem niezły obraz i wystawiłbym mu mocne 7/10.

 Ma bowiem swoje momenty (takie jak choćby niepokojący nastrój kojarzący się z wyśmienitą "Wyspą Tajemnic" Martina Scorsese, klimatyczna muzyka, kapitalne zdjęcia a przede wszystkim świetna gra aktorska, I to bynajmniej nie mam tu na myśli wspomnianego wcześniej DeHaana, który chyba nie potrafi zagrać źle ale przede wszystkim Jasona Isaacsa, który znakomicie odnalazł się w roli antagonisty. 

Ba! Na tle kilku innych "horroropodobnych" produkcji, które miałem "nieprzyjemność" ostatnio obejrzeć, takich jak "Baba Jaga", "Lokatorzy" czy "Pod mroczną górą", filmów, które były nie tylko potwornie schematyczne, ale przede wszystkim momentami zahaczały wręcz o autoparodię (Mam tu na myśli przede wszystkim motywy typu: "Co zrobić, kiedy prześladuje Cię wiedźma oznajmiająca swoje przybycie pukaniem do drzwi? To proste! Spalić drzwi! Nie będzie drzwi, nie będzie wiedźmy") "Lekarstwo na życie" wypadło wręcz rewelacyjnie! 

Po prostu moje oczekiwania były zdecydowanie wyższe. Spodziewałem się czegoś bardziej "odjechanego". Większej dawki ekranowej "dziwności" i niejednoznaczności. 

Czegoś, podobnego do tego, co zafundował Dario Argento w genialnej "Suspirii", Hong-jin Na w wyśmienitym koreańskim "Lamencie", Oz Perkins w "February" czy nawet Scorsese we wspomnianej "Wyspie Tajemnic". 

Krótko mówiąc filmu, który na długo zapadnie mi w pamięć i sprawi, że  będę myślami do niego wracał. Niestety niczego takiego tu nie dostałem. 

Nie pomaga też idiotyczne, moim zdaniem, rozwiązanie całej intrygi sprowadzającego się do tego iż: 

SPOILER SPOILER SPOILER 
Bohater grany przez Jasona Isaacsa okazuje się być opętany ideą "czystości rasy".  Można powiedzieć, że to nic nowego, gdyż podobny myk mieliśmy w "Harrym Potterze". 

Tam jednak, o ile dobrze kojarzę Isaacs nie miał 200 lat, nie był szwajcarskim baronem, przy "zdrowiu" nie utrzymywała go woda z magicznymi mocami, nie chciał się przespać z własną córką (będącą owocem romansu z siostrą)  i nie przeprowadzał podejrzanych eksperymentów polegających na używaniu bogatych kuracjuszy w prowadzonym przez siebie sanatorium jako naturalnych filtrów wspomnianej wyżej wody, która jest szkodliwa dla ludzi (ponieważ wysusza ciała i robi z ludzi mumie) ale nieszkodliwa dla węgorzy, które dożywają 300 lat. 

Tak na marginesie warto dodać, że za podobne praktyki został on w swoim czasie ukarany przez mieszkańców sąsiedniej wioski i teraz musi nosić maskę ukrywającą spaloną twarz 
SPOILER SPOILER SPOILER. 

poniedziałek, 27 marca 2017

Łatwiej jest zrezygnować z namiętności, niż ją kontrolować.

Niech Cthulhu będzie z wami!

Opis fabuły

Do maturalnej klasy, w której uczy się introwertyczna Charlie dołącza nowa koleżanka, z którą dziewczyna się zaprzyjaźnia. Przyjaźń między nimi szybko przekształca się jednak w relację skomplikowaną i destrukcyjną.

Moja opinia

Zacznę może od tego, że „Respire”, ekranizacja powieści Anne-Sophie Brasme, jest reżyserskim debiutem lubianej przeze mnie aktorki Melanie Laurent (m.in. „Bękarty Wojny” czy „Debiutanci”).
Ten fakt wzbudził moją ciekawość (chciałem bowiem zobaczyć, jak Laurent poradzi sobie ze stojącym przed nią wyzwaniem) i stanowił główny powód, dla którego zdecydowałem się sięgnąć po tę pozycję.

Z drugiej zaś przyznaję, że miałem delikatne obawy w kwestii powodzenia całego przedsięwzięcia. Co chyba nie powinno specjalnie dziwić, jeśli spojrzymy na dokonania innych aktorów próbujących swoich sił na niwie reżyserii.
Wówczas okaże się bowiem, że w pełni udane projekty (takie jak np. „Argo” Bena Afflecka) to chlubne wyjątki, które w zasadzie można policzyć na palcach jednej ręki. Że dominują jakieś ekranowe potworki w rodzaju nużącego „Don Jona” Josepha Gordona Levitta.
Na szczęście Melanie Laurent nie dopasowała się do obowiązujących tendencji. Przeciwnie! Dowiodła swojej artystycznej wszechstronności i stworzyła dzieło, które niewątpliwie należy uznać za udane.
Dostaliśmy bowiem solidne, klasycznie opowiedziane (tzn. bez silenia się na pseudoartystyczność, bez żadnych postmodernistycznych eksperymentów i pretensjonalności, których to cech przesadne nawarstwienie, w mojej ocenie, zgubiło m.in. „Salę Samobójców” Jana Komasy) i niezaprzeczalnie nastrojowe kino obyczajowe, które choć nie grzeszy oryginalnością (w końcu nie ma tu niczego, czego już kiedyś, gdzieś byśmy nie widzieli. Choćby w świetnym, acz niedocenionym „The Moth Diaries” ), to jednak urzeka subtelnym klimatem, wysmakowanymi zdjęciami, nienachalnym erotyzmem i niespiesznym tempem, jest umiejętnie poprowadzone, interesujące oraz przekonujące.

A przede wszystkim dysponuje wiarygodnymi pod względem psychologicznym bohaterami, naprawdę dobrymi kreacjami aktorskimi stworzonymi przez, wcielające się w dwie główne role, Josephine Japy i Lou de Laage, jak równym mocnym pod względem emocjonalnym i zapadającym w pamięć zakończeniem.
Podsumowując.
Gorąco polecam „Respire”, gdyż w mojej ocenie jest on, zaraz obok „Szaleństw Młodości”, „Białego ptaka w zamieci” i „Charliego” jednym z najlepszych filmów o dylematach egzystencjalnych współczesnej młodzieży.

A Melanie Laurent z całego serca życzę dalszego rozwoju i kolejnych tak dobrych projektów na koncie. I to zarówno przed kamerą, jak i za nią.

środa, 22 marca 2017

"Wenus w Futrze" {La Vénus à la fourrure} (2013)



Opis Fabuły:

Wyczerpujący casting do nowego spektaklu, opartego na motywach powieści "Wenus w Futrze" Leopolda von Sacher - Masocha, nie przynosi rezultatu. Żadna z kandydatek nie nadaje się bowiem do roli kobiety, która zawiera umowę z mężczyzną, by uczynić z niego niewolnika. Zrezygnowany reżyser już zbiera się do wyjścia, gdy do teatru wpada Wanda (Emmanuel Seigner). Wydaje się bezczelna, niewychowana, zdesperowana i nieprzygotowana. Gdy Thomas (Mathieu Amalric) niechętnie zgadza się dać jej szansę, aktorka przechodzi oszałamiającą metamorfozę.
Moje wrażenia:

Jaka szkoda, że "Wenus w Futrze" nie widziałem w odpowiednim czasie! Nie mam bowiem nawet cienia wątpliwości, że jest ona produkcją niemalże wybitną i znamionuje naprawdę wysoką klasę swojego twórcy. Dziełem kompletnym, które bez wątpienia zasługuje na to by określić go mianem jednego z najlepszych (jeśli nie najlepszym) tytułów roku, w którym miał swoją premierę.

Mógłbym się wszak przez długi czas rozwodzić nad tym jak dobrym filmem obdarował nas Roman Polański.

Mógłbym z wielką przyjemnością rozkładać je na czynniki pierwsze i rozpływać się w zachwytach nad znakomitym aktorstwem (Trzeba jednak powiedzieć jedno. Choć obojgu aktorom udało się stworzyć naprawdę kapitalne kreacje, to jednak do mnie osobiście zdecydowanie bardziej przemówiła fantastyczna dyspozycja zaprezentowana przez Mathieu Amalrica. Do tego stopnia, że śmiało mogę stwierdzić, iż rolą reżysera będącego pod wieloma względami swoistym alter ego Romana Polańskiego, zrehabilitował się za całkowicie bezbarwną i absolutnie nie zapadającą w pamięć kreacja Dominica Greena, czyli czarnego charakteru w "Quantum of Solace" Marca Forstera. Pokazał bowiem, że była ona efektem słabego scenariusza, który absolutnie nie dał mu możliwości zagrania niczego lepszego, a nie oznaką braku talentu).

Mógłbym chwalić żywe dialogi, perfekcyjnie rozpisany scenariusz, urzekający minimalizm formy (poniekąd sprawiającej że mamy wrażenia obcowania z teatralnym spektaklem na dwóch aktorów) czy doprawdy fantastyczną interakcję pomiędzy bohaterami.

Mógłbym rozkoszować się po mistrzowsku wykreowanym nastrojem, przez który aż nie chce się ani na moment odrywać wzroku od ekranu, subtelną muzyką Alexandre'a Desplata wznoszeniem się na poziom meta oraz umiejętnym zacieraniem granicy pomiędzy odgrywaną przez bohaterów sztuką a ich realnym życiem.

Mogłbym w końcu przynajmniej próbować doszukiwać się ukrytych przez reżysera sensów, analogii czy podtekstów. Zwrócić uwagę choćby na fakt, że "Wenus w Futrze", przynajmniej w mojej ocenie stanowi ambitną próbę uzewnętrznienia tej odwiecznej dychotomii, która każe mężczyznom z jednej strony lękać się kobiet jako nie do końca rozpoznanej, perwersyjnej i potencjalnie niebezpiecznej siły pochodzącej prosto z najmroczniejszych koszmarów Zygmunta Freuda a z drugiej strony zmusza nas byśmy ich pożądali. Byśmy czynili z nich swoje muzy i pozwalali by zatruwały nam sny.

Naprawdę mógłbym, (Ba! Szczerze mówiąc chyba nawet powinienem) zrobić to wszystko, o czym przed chwilą wymieniłem. Tylko w sumie nie bardzo wiem jaki miałoby to sens?

Przecież wystarczy, że napiszę, iż jest to obraz stworzony przez Romana Polańskiego, byście nie mieli jakichkolwiek wątpliwości, dlaczego długo oczekiwana przeze mnie "Wenus w Futrze" czyli "bardzo" luźno oparta na motywach tytułowej powieści historii podjęcia próby przeniesienia tej pozycji na deski sceniczne po prostu musiała mi się spodobać.

Niejednokrotnie wszak wspominałem, że twórczość Romana Polańskiego darzę mniej więcej takim uczuciem jakim powinno się darzyć najpiękniejszą kobietę świata. Miłością niemalże bezgraniczną i czystą jak poranna rosa. Że jego nazwisko jest dla mnie zawsze gwarancją najwyższej jakością.

Zresztą to uczucie jest jak najbardziej uzasadnione. Roman Polański jeszcze nigdy bowiem mnie jakoś specjalnie nie zawiódł i nawet w tych pozornie słabszych filmach jak np. "Piraci" czy "Dziewiąte Wrota" wznosi się na poziom niedostępny dla większości jego kolegów po fachu.

Nie może zatem chyba dziwić, że jest on dla mnie prawdziwym reżyserskim bogiem i niekwestionowanym wzorem profesjonalizmu.

Podsumowując. Zdecydowanie polecam obejrzeć "Wenus w Futrze". Jest to bowiem kawał znakomitego kina momentami ocierającego się o perfekcję. Dzieło niezbicie udowadniające, że wybitny reżyser (a za takiego niewątpliwie trzeba uznać Romana Polańskiego) dysponując wyłącznie dwoma aktorami i miejscem akcji ograniczonym do jednej lokacji potrafi stworzyć film, aż gęsty od emocji. Obraz, na którym widz ani przez chwilę nie będzie się nudzić i który bez wątpienia pozostanie w jego głowie na długo po seansie.

OCENA: 9/10

piątek, 17 marca 2017

Krótka piłka: Kong. Wyspa Czaszki (2017)

Niech Cthulhu będzie z wami!
No cóż! Nie będę ukrywał, że lubię filmy o wielkich potworach (przykładowo jestem jednym z nielicznych ludzi, którym przypadła do gustu amerykańska "Godzilla"), dlatego "Kong" był dla mnie absolutnym tegorocznym "must see".
Po dzisiejszym seansie mogę powiedzieć tylko tyle: Byłem, widziałem i jestem bardzo zadowolony, ponieważ dostałem dokładnie to, co chciałem! Zresztą trudno żebym miał inne odczucia, skoro film Jordana Vogta-Robertsa pod względem ogólnego nastroju budzi skojarzenia z uwielbianym przeze mnie "Czasem Apokalipsy". Zresztą na samym nastroju się nie kończy. W obu filmach zauważymy bowiem takie motywy jak starcie cywilizacji z "dzikimi", pościg za plotką, podczas gdy prawda okazuje się o wiele bardziej przerażająca, antywojenny przekaz czy żołnierze popadający w obłęd na skutek doznanych przeżyć. Nie mówiąc już o tym, że jednym z bohaterów "Konga" nosi  nazwisko Marlowe.
O ile jednak pod względem technicznym "Kong" to czysta poezja i orgia dla zmysłów a każde pojawienie się "Króla" na ekranie wywołuje autentyczny zachwyt (moje ulubione ujęcie to chyba jak powoli wyłania się z mgły) to jednak nie da się zaprzeczyć, że aktorsko i fabularnie mamy tu co najwyżej stany średnie.
Co z tego bowiem, że w obsadzie znajdują się takie nazwiska jak Tom Hiddleston, Brie Larson, Samuel L. Jackson czy John C. Reilly i co z tego, że się starają skoro nie dostają praktycznie nic ciekawego do zagrania poza zbiorem klisz. Jak wiadomo z pustego to i Salomon nie naleje, dlatego też ciężko się tu spodziewać jakichś godnych zapamiętania postaci.
Podsumowując. Gorąco polecam udać się do kina, ponieważ "Kong" to solidna porcja rozrywki.


Ocena:8/10

niedziela, 5 marca 2017

Split (2016)



Niech Cthulhu będzie z wami! 

W końcu udało mi się obejrzeć "Split" czyli najnowszy film twórcy "Niezniszczalnego", "Szóstego Zmysłu" czy "Znaków" M. Nighta Shyamalana. 

I powiem krótko: Ten obraz to nie tylko triumfalny powrót wspomnianego wyżej reżysera, który mimo kilku wpadek w rodzaju "Zdarzenia" czy "After Earth" nie stracił talentu do opowiadania intrygujących historii i tworzenia niepokojącego klimatu (nie przez przypadek był niegdyś nazywany nowym Hitchcockiem) ale przede wszystkim niezaprzeczalny dowód tego, iż rywalizacja o miano najlepszej kreacji roku chyba właśnie się rozstrzygnęła!

Szczerzę wątpię bowiem, w to aby ktokolwiek był w stanie przebić absolutny popis aktorskich umiejętności i wszechstronności zaprezentowanych przez Jamesa McAvoya, któremu udało się przekonująco wcielić się niezwykle wymagającą rolę osoby, w której ciele tkwi kilkadziesiąt diametralnie różnych osobowości. 

Zatem jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, czy McAvoy  faktycznie jest jednym z najlepszych współczesnych aktorów to po tej produkcji niewątpliwie się ich pozbędzie!

Dodając do tego fakt, że na ekranie partneruje mu niezwykle utalentowana Anya Taylor Joy ( tytuł aktorskiego odkrycia ubiegłego roku jaki przyznałem jej po obejrzeniu "The Witch" zdecydowanie nie był wyróżnieniem na wyrost) oraz wspomniany już wyżej klimat uzyskujemy produkcję, która na długo zapada w pamięć i która niewątpliwie znajdzie się na mojej liście najlepszych obrazów bieżącego roku)

OCENA: 9/10