
Niech Cthulhu będzie z wami!
Święta to czas sprzyjący nadrabianiu filmowych zaległości. Ja na ten przykład w końcu obejrzałem „Marsjanina” czyli dzieło reklamowane jako rehabilitacja i powrót do formy jednego z moich ulubionych reżyserów Ridleya Scotta po kilku mniejszych bądź większych wpadkach w rodzaju „Prometeusza”. I wiecie co? Moim zdaniem powyższe stwierdzenie nie do końca jest zgodne z rzeczywistością.
Zacznę może jednak od tego, że ogólnie rzecz biorąc „Marsjanin”, ekranizacja bestsellerowej powieści Petera Weira, którą podsumować można krótko jako Cast Away w kosmosie mi się podobał. To produkcja świetnie zrealizowana (na uwagę zasługują przede wszystkim znakomite zdjęcia Dariusza Wolskiego), widowiska i przyjemna w oglądaniu (głównie dzięki zabawnym dialogom oraz temu, iż Matt Damon, za którym normalnie raczej nie przepadam, wykonał kawał solidnej roboty i jako pozostawiony samotnie na Marsie kosmonauta był przekonujący zdecydowanie bardziej niż Sandra Bullock w, moim zdaniem zdecydowanie przereklamowanej, „Grawitacji”)
Skąd więc wyrażony w pierwszym akapicie sceptycyzm, skoro jak wspomniałem film mi się podobał? No cóż. Myślę, że wynika on przede wszystkim z faktu, że „Marsjanin” w żadnym względzie nie dorównuje „Obcemu” czy „Blade Runnerowi” czyli w mojej opinii najlepszym dziełom angielskiego twórcy Jest zbyt mało zapadający w pamięć, a za lekki i zbyt przewidywalny. Poza tym jego ogólna wymowa jest zbyt optymistyczna i pozytywna względem wyżej wymienionych tytułów.
Dlatego też choć „Marsjanina” mogę spokojnie polecić to równocześnie uważam, że od takiego twórcy jak Ridley Scott można i należy wymagać czegoś dużo więcej niż dzieła, które w zasadzie mógłby zrealizować jakiś mniej sprawny wyrobnik.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz