sobota, 28 kwietnia 2018

Krótka piłka: "The Death of Superman Lives What happened?"


Niech Cthulhu będzie z wami!


Miałem dzisiaj okazję obejrzeć "The Death of Superman Lives" czyli wyreżyserowany przez Jona Schneppa dokument poświęcony jednemu z najgłośniejszych niezrealizowanych projektów (zaraz obok m.in. "Diuny"Alejandro Jodorowskiego) w historii wysokobudżetowego kina SF. Mam oczywiście na myśli planowane przez Tima Burtona w latach 90-tych widowisko  o Supermanie.Pozwólcie więc, że poświęcę mu kilka słów. 

Zacznę może od tego, że wcześniej znałem tę historię wyłącznie z kapitalnego, ale dość jednostronnego, monologu Kevina Smitha (|Notabene gorąco polecam bo to jedna z najśmieszniejszych rzeczy jakie w życiu słyszałem). Zdarzyło mi się także natknąć na zdjęcia Nicholasa Cage'a w kostiumie. Z jakiegoś powodu myślałem jednak, że to były jakieś bardzo wstępne przymiarki. Tymczasem, z tego co zrozumiałem Burton i ekipa byli praktycznie gotowi do rozpoczęcia zdjęć :o

Co do samego dokumentu to powiem, iż zaciekawił mnie na tyle, że z chęcią obejrzałbym finalny produkt. Nawet jeśli finalnie miałby okazać się bałaganem epickich rozmiarów (na co wskazywałoby nagromadzenie horrendalnej ilości wątków) to jednak osoba Tima Burtona jako reżysera, ciekawa obsada (Nicholas Cage jako Superman, Kevin Spacey jako Lex  Luthor a także Chrstopher Walken jako Brainiac) oraz zaprentowane w tym dokumencie koncept-arty gwarantowały świeże i oryginalne podejście.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Ingrid Goes West (2017)


Niech Cthulhu będzie z wami! 
Przyznam się szczerze, iż głównym powodem sięgnięcia po tę dość mało znaną produkcję był fakt, że występuje w niej jedna z moich ulubionych aktorek czyli przeurocza Elizabeth Olsen. Jednak seans okazał się być na tyle przyjemny, iż pozwolę sobie stwierdzić, że "Ingrid goes west" to film, który zdecydowanie warto zobaczyć! Dlaczego?

No cóż! Głównie dlatego, że Matt Spicer bardzo się postarał, by jego pełnometrażowy debiut nie był głupawą komedyjką czego, jeśli mam być z wami szczery, nieco się obawiałem. Oczywiście humoru tu nie zabrakło, jednakże wyraźnie widać, że reżyser skłaniał się raczej ku temu by jego dzieło zamiast starać się nas rozśmieszać mówiło coś ważnego na temat otaczającej nas rzeczywistoci.

Bohaterami swojej historii Spicer uczynił więc  ludzi uzależnionych od portali społecznościowych. Ludzi, którzy ulegli wszechobecnemu współcześnie trendowi nakazującemu, by wartość danego człowieka mierzyć wyłącznie za pomocą posiadanej przez niego liczby znajomych na Facebooku czy followersów na Twiterze. W rezultacie osoby takie nie żyją prawdziwym życiem, ale raczej takim na pokaz. Skupiają się bowiem wyłącznie na kreowaniu własnego wizerunku w taki sposób, aby wydawać się fajniejszym niż się jest w rzeczywistości. Chwalą się zatem mądrymi książkami, których nigdy nie przeczytali i jeżdzą w modne miejsca wyłącznie po to, aby móc zrobić sobie zdjęcie i "pochwalić się" w Internecie. A jak mądrze powiedział kiedyś Jack Nicholson ""Naprawdę trudno byc wolnym, kiedy jest sie kupowanym i sprzedawanym na wolnym rynku"

W takim ujęciu "Ingrid Goes West" zaczyna się jawić nie tylko jako trafny komentarz na temat współczesnego świata zapatrzonego w ekrany telefonów komórkowych jak w święte obrazki, ale także jako ostrzeżenie przed tym, do czego to może prowadzić.

Na koniec warto moim zdaniem podkreślić grę aktorską wspomnianej wcześniej Elizabeth Olsen a przede wszystkim Audrey Plazy, która kolejny raz udowadnia swój nieprzeciętny talent. 

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Krótka piłka: Don't Think Twice (2016)


Niech Cthulhu będzie z wami!

Chyba każdy się zgodzi, że czasami trafiają się takie filmy, których mimo najszczerszych chęci nie da się ocenić obiektywnie (Inną kwestią jest to, czy w ogóle jest możliwa obiektywna ocena, ale takie dywagacje lepiej zostawmy filozofom) czyli zwracając uwagę wyłącznie na wymierne elementy takie jak aktorstwo, muzyka, montaż, zdjęcia, bohaterowie czy scenariusz (głównie po to, aby poszukiwać w przedstawianej nam opowieści większych bądź mniejszych fabularnych nieścisłości czy zaburzeń związku przyczynowo-skutkowego). Dla mnie takim obrazem jest bez wątpienia "Don't Think Twice" w reżyserii Mike'a Birbiglii. Dlaczego? 

No cóż! Sprawa jest prosta. Mamy tu bowiem przedstawioną słodko-gorzką historię grupy młodych ludzi zajmujących się improwizacją kabaretową a ja nie tylko improwizację bardzo lubię, ale w dodatku miałem w swoim życiu epizod zajmowania się nią od strony praktycznej czyli bycia członkiem  grupy improwizacyjnej "Mewa". 

Tak na marginesie wspomnę, że bardzo miło wspominam ten niezwykły okres oraz fantastycznych ludzi, których dzięki temu poznałem i z którymi miałem okazję współpracować na scenie. Te dwa lata naszej wspólnej działalności nie tylko dostarczyły mi masę znakomitej zabawy i pozytywnej energii, ale przede wszystkim sprawiły, że (przepraszam za górnolotne stwierdzenie) rozwinąłem jako człowiek. Nauczyłem się chociażby większej otwartości na świat i lepiej reaguje na różne sytuacje (a przynajmniej tak mi się wydaje). Dlatego każdemu serdecznie polecam spróbować swoich sił w improwizacji. Zdecydowanie pomaga!

A skoro ten etap był dla mnie niezwykle ważny to  chyba nie może specjalnie dziwić, że "Don't Think Twice" tak mocno do mnie przemówiło. Po prostu czułem pewien związek z bohaterami i w ich zmaganiach ze światem widziałem siebie i swoje problemy takie jak chociażby kwestia poszukiwania własnego miejsca, niedopasowania oraz lęku przed koniecznością porzucenia marzeń i aspiracji na rzecz prozy życia.

W związku z tym rodzi się pytanie czy ten film jest w stanie zainteresować kogoś, kto nigdy nie miał styczniości z improwizacją. No cóż! Myślę, że jak najbardziej ponieważ mamy tu ujmującą historię,  sympatycznych bohaterów oraz całą masę niezaprzeczalnego uroku.

niedziela, 1 kwietnia 2018

Horror Patryka Vegi!

Witam! 



Wielokrotnie narzekałem na niemal całkowity brak dobrego rodzimego kina gatunkowego. Mówiąc to miałem na myśli przede wszystkim horror, który poza nielicznymi chwalebnymi wyjątkami (Takimi jak chociażby wybitny "Demon" Marcina Wrony czy szalone "Córki Dancingu") oraz tymi mniej chwalebnymi jak "Pora Mroku" Grzegorza Kuczeriszki jakoś nie cieszy się u naszych twórców specjalną estymą. Mam wrażenie, że wynika to z faktu, że polscy reżyserzy w większości wypadków mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. Że uważają horror za sztukę niższą, podczas gdy oni czują się predystynowani do tworzenia prawdziwej sztuki przez duże Sz i nie będą się zniżać do zaspokajania gustów pospólstwa. 

Być może zwiastunem nadchodzących przemian jest "Utopiec" Patryka Vegi czyli projekt, który praktycznie aż do tej pory trzymany był w ścisłej tajemnicy! Swoją drogą muszę przyznać, że to doprawdy niesamowite, że w czasach zdawało się powszechnego dostępu do informacji tak długo udało się twórcom uniknąć jakichkolwiek przecieków z planu. A ponieważ (czemu zresztą trudno się chyba specjalnie dziwić) byłem niezmiernie ciekaw, czy panu Vedze kojarzonemu do tej pory z niezbyt wysokich lotów kinem gangsterskim a także kompletnie niestrawnym "Ciachem" udało się zerwać z bycia obiektem drwin i rozlicznych memów a dodatkowo miałem możliwość by udać się na przedpremierowy seans z udziałem samego reżysera to nie mogłem nie skorzystać z okazji prawda? Oczywiście nie będę ukrywał tego, iż moje oczekiwania względem tej produkcji nie były zbyt wysokie. Nie spodziewałem się przecież drugiego "Lamentu" czy "Egzorcysty". Chciałem po prostu obejrzeć film, po którym nie będę chciał strzelić sobie w głowę z zażenowania zaprezentowanym poziomem. 

Po seansie mogę powiedzieć tylko tyle: Wow! To czego doświadczyłem było bowiem niesamowite i zdecydowanie przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Dawno bowiem żadnemu filmowi nie udało się mnie tak wystraszyć i to nie za pomocą wysokiego natężenia "jump-scenek", ale raczej gęstego klimatu oraz atmosfery wszechogarniającej grozy. Dlatego też uważam, iż "Utopiec" to prawdziwa "lektura obowiązkowa" dla każdego kto, tak jak ja kocha dziesiątą muzę! 

Dostaliśmy bowiem obraz już od pierwszych sekund zachwycający pięknymi zdjęciami autorstwa Kariny Kleszczewskiej, która w mojej ocenie przebiła to co udało jej się stworzyć przy okazji "Nieruchomego Poruszyciela" i doprawione niepokojącą ścieżką dźwiękową stworzoną wspólnie przez zespół The Dumplings oraz Bartłomieja Gliniaka. Warto także podkreślić, że jednym z poważnych atutów są psychologicznie głębokie i świetnie zagrane charaktery. Wyróżnia się zwłaszcza brawurowa kreacja Bogusława Lindy (bez wątpienia nawiązującego do stworzonej przez siebie kultowej postaci Franza Maurera w niemniej kultowych "Psach") jako zdeprawowany ojciec głównego bohatera. Dodatkowo w filmie zgrabnie ukryto kilka "smaczków" przywodzących na myśl klasyki kina grozy takie jak np. "Coś" Carpentera, "Jeźdzca bez głowy" Burtona czy "Gabinetu Doktora Caligari" Roberta Wiene. 

Jakimś sposobem bowiem to właśnie panu Vedze udało się stworzyć rasowe kino grozy, którego nie powstydzili by się prawdziwi mistrzowie gatunku. Dzieło niepokojące i skomplikowane fabularnie demolujące nasze oczekiwania. Ja na przykład nie sądziłem, że można w tak ostry i realistyczny sposób zrealizować sceny przemocy oraz zaskoczyć niezwykle dołującym finałowym twistem, przy którym to, co zaserwowali Chan Wook-Park w "Oldboyu" czy Frank Darabont we "Mgle" wydawać się będzie wyłącznie dziecinną igraszką. Oczywiście nie zdradzę o co dokładnie chodzi, aby nie psuć wam "przyjemności". Powiem tylko, iż czegoś takiego się nie spodziewacie i że jestem przekonany, iż będziecie z wrażenia zbierać zęby z podłogi. 

Oczywiście nie znaczy to, że "Utopiec" jest filmem całkowicie pozbawionym błędów. Przykładowo uważam, że dialogom absolutnie nie zaszkodziłaby mniejsza ilość wulgaryzmów, że fabuła momentami traci spójność i staje się zbiorem scenek nie powiązanych ze sobą związkiem przyczynowo-skutkowym, że Tomaszowi Oświecińskiemu przydałoby się kilka lekcji aktorstwa (Może nawet więcej niż kilka) a Agnieszka Dygant ze swoją nadekspresyjną manierą nie bardzo pasuje, delikatnie rzecz ujmując, do roli zahukanej i pogrążonej w żałobie matki. Zresztą gdyby to zależało ode mnie to cały jej wątek zostałby albo całkowicie wyrzucony, albo okrojony do zaledwie epizodu na rzecz pogłębienia postaci granych przez Kingę Preis i Mariana Dziędziela, którzy zresztą i tak bez problemu "kradną show" do spółki z może niewiele wnoszącą, acz niewątpliwie barwną postacią księdza alkoholika, w którego wcielił się jak zawsze znakomity Janusz Chabior. Dodam także, że mnie osobiście bardzo boli fakt, iż śliczna jak obrazek, a przede wszystkim niesamowicie utalentowana Zofia Wichłacz została tu sprowadzona niemal wyłącznie do roli "paprotki", gdyż jej zadanie sprowadza się do tego, aby "cieszyć oko" męskiej części widowni. Wywiązała się z niego bez zarzutu. Scena, kiedy grana przez nią bohaterka naga kąpie się w jeziorze sprawiła, że wszyscy mężczyźni obecni na sali kompletnie "odpłynęli". 

Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że wspomniane wyżej fakty to tylko detale, które nie mają większego wpływu na ogólnie pozytywny wydźwięk seansu. Ja osobiście jestem przede wszystkim pod ogromnym wrażeniem tego, że wreszcie nasi twórcy sięgnęli po lokalne tradycje, zamiast (jak to miało miejsce przy okazji wspomnianej już wcześniej "Pory Mroku") ślepo kopiować zagraniczne mody i trendy. Jak tłumaczył przed seansem sam pan Vega podstawę scenariusza stanowiły doniesienia o serii tajemniczych utonięć do jakich na przełomie XIX i XX wieku miało podobno dojść w okolicy Tykocina, po tym jak miejscowi chłopi zamordowali żydowskiego studenta Israela Tiktinera pod pozorem uwiedzenia i zgwałcenia córki lokalnego urzędnika. Tak na marginesie dodam, że do dziś nie udało się ustalić prawdziwej natury wspomnianego wyżej zjawiska. 

Rekonstrukcję tych wydarzeń dostajemy zresztą jako swoisty prolog, jeszcze przed początkowymi napisami po czym akcja przenosi się do czasów współczesnych i skupia się śledztwie prowadzonym przez młodego, sceptycznie nastawionego policjanta, w którego, z bardzo dobrym skądinąd skutkiem, wciela się Piotr Stramowski, który zostaje przydzielony do wyjaśnienia sprawy  krwawej "zemsty zza grobu" rzekomo zapoczątkowanej pojawieniem się w małym miasteczku na Podlasiu tajemniczego nieznajomego (Prawie nierozpoznawalny pod grubą warstwą makijażu Robert Więckiewicz). Zadanie nie jest jednak takie proste jak mogłoby się wydawać, gdyż w miasteczku każdy skrywa jakieś mroczne tajemnice. 

Podsumowując. Myślę, że nie ma sensu się bardziej rozpisywać. Nie chcę wam bowiem psuć przyjemności bo ten film po prostu trzeba zobaczyć i rozkoszować się każdą minutą tej niesamowitej atmosfery. Powiem więc tylko, że "Utopiec" to mój osobisty faworyt do tytułu najlepszej produkcji tego roku i mam nadzieję, że nie jest to "łabędzi śpiew" polskiego kina tylko trwały trend, który dostarczy nam, miłośnikom horrorów jeszcze wiele przyjemności. Chociaż przyznaję, że trudno będzie przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. 

P.S. Jeśli do tej pory się nie zorientowaliście, to wszystko, co napisałem powyżej jest wyłącznie primaaprilisowym żartem (przyznajcie szczerze kto z was dał się nabrać ;) ) wynikającym z faktu, że chciałbym mieć możliwość faktycznie taką produkcję zobaczyć, gdyż dobrego polskiego kina grozy nigdy dość.