niedziela, 1 kwietnia 2018

Horror Patryka Vegi!

Witam! 



Wielokrotnie narzekałem na niemal całkowity brak dobrego rodzimego kina gatunkowego. Mówiąc to miałem na myśli przede wszystkim horror, który poza nielicznymi chwalebnymi wyjątkami (Takimi jak chociażby wybitny "Demon" Marcina Wrony czy szalone "Córki Dancingu") oraz tymi mniej chwalebnymi jak "Pora Mroku" Grzegorza Kuczeriszki jakoś nie cieszy się u naszych twórców specjalną estymą. Mam wrażenie, że wynika to z faktu, że polscy reżyserzy w większości wypadków mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. Że uważają horror za sztukę niższą, podczas gdy oni czują się predystynowani do tworzenia prawdziwej sztuki przez duże Sz i nie będą się zniżać do zaspokajania gustów pospólstwa. 

Być może zwiastunem nadchodzących przemian jest "Utopiec" Patryka Vegi czyli projekt, który praktycznie aż do tej pory trzymany był w ścisłej tajemnicy! Swoją drogą muszę przyznać, że to doprawdy niesamowite, że w czasach zdawało się powszechnego dostępu do informacji tak długo udało się twórcom uniknąć jakichkolwiek przecieków z planu. A ponieważ (czemu zresztą trudno się chyba specjalnie dziwić) byłem niezmiernie ciekaw, czy panu Vedze kojarzonemu do tej pory z niezbyt wysokich lotów kinem gangsterskim a także kompletnie niestrawnym "Ciachem" udało się zerwać z bycia obiektem drwin i rozlicznych memów a dodatkowo miałem możliwość by udać się na przedpremierowy seans z udziałem samego reżysera to nie mogłem nie skorzystać z okazji prawda? Oczywiście nie będę ukrywał tego, iż moje oczekiwania względem tej produkcji nie były zbyt wysokie. Nie spodziewałem się przecież drugiego "Lamentu" czy "Egzorcysty". Chciałem po prostu obejrzeć film, po którym nie będę chciał strzelić sobie w głowę z zażenowania zaprezentowanym poziomem. 

Po seansie mogę powiedzieć tylko tyle: Wow! To czego doświadczyłem było bowiem niesamowite i zdecydowanie przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Dawno bowiem żadnemu filmowi nie udało się mnie tak wystraszyć i to nie za pomocą wysokiego natężenia "jump-scenek", ale raczej gęstego klimatu oraz atmosfery wszechogarniającej grozy. Dlatego też uważam, iż "Utopiec" to prawdziwa "lektura obowiązkowa" dla każdego kto, tak jak ja kocha dziesiątą muzę! 

Dostaliśmy bowiem obraz już od pierwszych sekund zachwycający pięknymi zdjęciami autorstwa Kariny Kleszczewskiej, która w mojej ocenie przebiła to co udało jej się stworzyć przy okazji "Nieruchomego Poruszyciela" i doprawione niepokojącą ścieżką dźwiękową stworzoną wspólnie przez zespół The Dumplings oraz Bartłomieja Gliniaka. Warto także podkreślić, że jednym z poważnych atutów są psychologicznie głębokie i świetnie zagrane charaktery. Wyróżnia się zwłaszcza brawurowa kreacja Bogusława Lindy (bez wątpienia nawiązującego do stworzonej przez siebie kultowej postaci Franza Maurera w niemniej kultowych "Psach") jako zdeprawowany ojciec głównego bohatera. Dodatkowo w filmie zgrabnie ukryto kilka "smaczków" przywodzących na myśl klasyki kina grozy takie jak np. "Coś" Carpentera, "Jeźdzca bez głowy" Burtona czy "Gabinetu Doktora Caligari" Roberta Wiene. 

Jakimś sposobem bowiem to właśnie panu Vedze udało się stworzyć rasowe kino grozy, którego nie powstydzili by się prawdziwi mistrzowie gatunku. Dzieło niepokojące i skomplikowane fabularnie demolujące nasze oczekiwania. Ja na przykład nie sądziłem, że można w tak ostry i realistyczny sposób zrealizować sceny przemocy oraz zaskoczyć niezwykle dołującym finałowym twistem, przy którym to, co zaserwowali Chan Wook-Park w "Oldboyu" czy Frank Darabont we "Mgle" wydawać się będzie wyłącznie dziecinną igraszką. Oczywiście nie zdradzę o co dokładnie chodzi, aby nie psuć wam "przyjemności". Powiem tylko, iż czegoś takiego się nie spodziewacie i że jestem przekonany, iż będziecie z wrażenia zbierać zęby z podłogi. 

Oczywiście nie znaczy to, że "Utopiec" jest filmem całkowicie pozbawionym błędów. Przykładowo uważam, że dialogom absolutnie nie zaszkodziłaby mniejsza ilość wulgaryzmów, że fabuła momentami traci spójność i staje się zbiorem scenek nie powiązanych ze sobą związkiem przyczynowo-skutkowym, że Tomaszowi Oświecińskiemu przydałoby się kilka lekcji aktorstwa (Może nawet więcej niż kilka) a Agnieszka Dygant ze swoją nadekspresyjną manierą nie bardzo pasuje, delikatnie rzecz ujmując, do roli zahukanej i pogrążonej w żałobie matki. Zresztą gdyby to zależało ode mnie to cały jej wątek zostałby albo całkowicie wyrzucony, albo okrojony do zaledwie epizodu na rzecz pogłębienia postaci granych przez Kingę Preis i Mariana Dziędziela, którzy zresztą i tak bez problemu "kradną show" do spółki z może niewiele wnoszącą, acz niewątpliwie barwną postacią księdza alkoholika, w którego wcielił się jak zawsze znakomity Janusz Chabior. Dodam także, że mnie osobiście bardzo boli fakt, iż śliczna jak obrazek, a przede wszystkim niesamowicie utalentowana Zofia Wichłacz została tu sprowadzona niemal wyłącznie do roli "paprotki", gdyż jej zadanie sprowadza się do tego, aby "cieszyć oko" męskiej części widowni. Wywiązała się z niego bez zarzutu. Scena, kiedy grana przez nią bohaterka naga kąpie się w jeziorze sprawiła, że wszyscy mężczyźni obecni na sali kompletnie "odpłynęli". 

Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że wspomniane wyżej fakty to tylko detale, które nie mają większego wpływu na ogólnie pozytywny wydźwięk seansu. Ja osobiście jestem przede wszystkim pod ogromnym wrażeniem tego, że wreszcie nasi twórcy sięgnęli po lokalne tradycje, zamiast (jak to miało miejsce przy okazji wspomnianej już wcześniej "Pory Mroku") ślepo kopiować zagraniczne mody i trendy. Jak tłumaczył przed seansem sam pan Vega podstawę scenariusza stanowiły doniesienia o serii tajemniczych utonięć do jakich na przełomie XIX i XX wieku miało podobno dojść w okolicy Tykocina, po tym jak miejscowi chłopi zamordowali żydowskiego studenta Israela Tiktinera pod pozorem uwiedzenia i zgwałcenia córki lokalnego urzędnika. Tak na marginesie dodam, że do dziś nie udało się ustalić prawdziwej natury wspomnianego wyżej zjawiska. 

Rekonstrukcję tych wydarzeń dostajemy zresztą jako swoisty prolog, jeszcze przed początkowymi napisami po czym akcja przenosi się do czasów współczesnych i skupia się śledztwie prowadzonym przez młodego, sceptycznie nastawionego policjanta, w którego, z bardzo dobrym skądinąd skutkiem, wciela się Piotr Stramowski, który zostaje przydzielony do wyjaśnienia sprawy  krwawej "zemsty zza grobu" rzekomo zapoczątkowanej pojawieniem się w małym miasteczku na Podlasiu tajemniczego nieznajomego (Prawie nierozpoznawalny pod grubą warstwą makijażu Robert Więckiewicz). Zadanie nie jest jednak takie proste jak mogłoby się wydawać, gdyż w miasteczku każdy skrywa jakieś mroczne tajemnice. 

Podsumowując. Myślę, że nie ma sensu się bardziej rozpisywać. Nie chcę wam bowiem psuć przyjemności bo ten film po prostu trzeba zobaczyć i rozkoszować się każdą minutą tej niesamowitej atmosfery. Powiem więc tylko, że "Utopiec" to mój osobisty faworyt do tytułu najlepszej produkcji tego roku i mam nadzieję, że nie jest to "łabędzi śpiew" polskiego kina tylko trwały trend, który dostarczy nam, miłośnikom horrorów jeszcze wiele przyjemności. Chociaż przyznaję, że trudno będzie przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. 

P.S. Jeśli do tej pory się nie zorientowaliście, to wszystko, co napisałem powyżej jest wyłącznie primaaprilisowym żartem (przyznajcie szczerze kto z was dał się nabrać ;) ) wynikającym z faktu, że chciałbym mieć możliwość faktycznie taką produkcję zobaczyć, gdyż dobrego polskiego kina grozy nigdy dość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz