wtorek, 23 kwietnia 2019

"Snowpiercer" (2013) czyli jedzie pociąg z daleka (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami

Muszę powiedzieć, że "Snowpiercer", czyli anglojęzyczny debiut koreańskiego reżysera Joon-ho Bonga (odpowiedzialnego m.in. za "The Host: Potwór", o którym słyszałem wiele ciepłych słów) bardzo mi się spodobał. Zresztą chyba trudno się temu dziwić.

Mamy tu przecież do czynienia z obrazem diametralnie odbiegającym od tej całej bez jajecznej papki dla ćwierć inteligentów, do której przyzwyczaiła nas hollywoodzka "fabryka snów". Tych wszystkich "Kapitanów Ameryka", "Thorów", "Iron Manów", "Pacific Rimów" czy "Avengersów", które choć są sprawnie zrealizowane i dobrze się je ogląda to jednak nie specjalnie kryją się z tym, że w rzeczywistości są pustymi w środku wydmuszkami, których jedynym celem jest wyłącznie zarobienie dużej sumy pieniędzy poprzez zaspokojenie dzieła naszych najbardziej ludycznych potrzeb i sprawienie byśmy (trawestując tytuł fantastycznej książki Neila Postmana) zabawili się na śmierć.


Ba! Nawet kiedy jakimś cudem któryś z tamtejszych twórców postanowi wyjść przed szereg i próbuje zrealizować film akcji z "przesłaniem" to w najlepszym razie wychodzi coś na kształt nudnego, rozczarowującego i kompletnie nie angażującego "Elysium", którego przekaz jest równie subtelny jak rosyjskie metody zajęcia Krymu.

Tymczasem Joon-ho Bong miał odwagę (za co należy mu się chwała i podziw) uraczyć nas filmem o którym bez cienia przesady powiedzieć, że nie tylko jest niegłupi, intensywny od emocji, wciągający czy prawdziwie bezkompromisowy ale na dodatek stanowi widowisko niezaprzeczalnie atrakcyjne jeśli chodzi o oprawę wizualną. (Naprawdę trudno się bowiem nie zachwycić fantastyczną robotą wykonaną przez operatora Kyung-Pyo Honga oraz adekwatną do tonu całej historii i budującą odpowiedni nastrój scenografią, która tak swoją drogą bardzo przypomina efekt jaki udało się osiągnąć Ridley'owi Scottowi w genialnym "Obcym")

Efektem jego starań jest zatem dzieło, które naprawdę dobrze się ogląda. Produkcja sprawnie zrealizowana, posiadająca całkiem interesujący koncept fabularny (chodzi mi tu oczywiście o umieszczenie całości ekranowych wydarzeń w przemierzającym post-apokaliptyczny świat pociągu), klaustrofobiczny klimat, przyzwoitą grę aktorską (trzeba przyznać, że nawet Chris Evans, którego przyznaję do tej pory miałem za pozbawioną nawet znamion talentu kłodę, mając za partnerów m.in. znakomitą Tildę Swinton czy wręcz tryskającego charyzmą Kang-ho Songa (zdecydowanie muszę w najbliższym czasie sięgnąć po jakiś inny film z jego udziałem) prezentuje się jakby korzystniej udowadniając, że jego kariera opiera się na naprawdę solidnych przesłankach i nie jest on tylko skierowaną do przedstawicielek płci pięknej "gumą do żucia dla oczu"), w miarę wartką akcję (aczkolwiek warto w tym miejscu zaznaczyć, że fabuła swoją konstrukcją trochę za bardzo przypomina grę komputerową) oraz wiarygodnych bohaterów, których losem autentycznie chcemy się przejmować.
Podsumowując. "Snowpiercer" to bez wątpienia jedna z najlepszych produkcji bieżącego roku. Film, który śmiało mogę postawić w jednym szeregu z "Ludzkimi Dziećmi", "Miastem Ślepców", "The Divide" czy "28 dni później" jeśli chodzi o obrazy, które w mojej opinii najlepiej i najbardziej wiarygodnie radzą sobie z oddaniem postapokaliptycznej atmosfery.

I choć porównania do "Blade Runnera" czy "Matrixa" jakie można znaleźć na polskim plakacie są delikatnie przesadzone (Wszak produkcja Joon-ho Bonga mimo wszystko nie robi takiego wrażenia jak wyżej wspomniane arcydzieła i należy do niższej kategorii wagowej) to jednak zachęcam do obejrzenia tego tytułu, gdyż zdecydowanie warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz