niedziela, 25 lutego 2018

Największe oscarowe pomyłki w historii.



Niech Cthulhu będzie z wami!

Już za kilka dni dowiemy się o tym, kto w tym roku będzie cieszyć się ze zdobycia statuetek przyznawanych przez Amerykańską Akademię Filmową. Z tej okazji postanowiłem sporządzić krótkie oraz niezwykle subiektywne zestawienie aktorów i aktorów, którzy nie powinni byli tego zaszczytu dostąpić, a przynajmniej nie za te kreacje.

Miejsce 1.



Cuba Gooding Jr.

"Jerry Maguire" (1997)


Do dziś nie wiem, jakim cudem Akademia mogła nie dostrzec gigantycznej przepaści dzielącej świetną kreację Gooding Jr. (notabene chyba jedyną w karierze tego aktora, który już nigdy nie wzniósł się na podobny poziom) od absolutnego popisu aktorstwa zaprezentowanego przez Edwarda Nortona w "Lęku Pierwotnym". Swoją drogą mam nieodparte wrażenie, że Norton jest jednym z najbardziej niedocenianych współczesnych aktorów i zdecydowanie zbyt rzadko mamy możliwość podziwiać go na ekranie.



Miejsce 2. 



Eddie Redmayne 

"Teoria Wszystkiego" (2015)

Osobiście preferuje bardziej "subtelne" kreacje niż "udawanie" osoby niepełnosprawnej. Dlatego uważam, że statuetka należała się Keatonowi za koncertowe rozliczenie się ze swoją przeszłością w genialnym  "Birdmanie". 





Miejsce 3.  


Jennifer Lawrence 

"Poradnik Pozytywnego Myślenia" (2013)

W tamtym czasie Lawrence była pupilkiem Hollywood i uważano ją za "Next Big Thing". (To jakim cudem udało się ją aż tak wypromować pozostanie słodkim sekretem Harvey'a Weinsteina), więc i stauetka musiała wpaść. Szkoda tylko, że w ten sposób skrzywdzono Jessicę Chastain i jej fantastyczną kreację we "Wrogu Numer Jeden", przy której Lawrence wypada jak uboga krewna.


Miejsce 4.



George Clooney

"Syriana" (2006)

Clooney to niezaprzeczalnie dobry aktor, więc w "Syrianie" wypadł całkiem dobrze (Szkoda, że sam film całkowicie wyparował mi z pamięci jednak w swoim czasie o ile sobie dobrze przypominam mi się całkiem podobał. Oczywiście nie jest niewiadomo jak wspaniałe dzieło, jednak dobrze się go ogląda i porusza tematykę, która mimo upływu lat wciąż znajduje się w centrum uwagi światowej opinii publicznej. W dodatku pokazuje go z nieco innej strony, gdyż dotyczy brudnych zakulisowych gierek prowadzonych przez amerykański wywiad oraz wielkie koncerny naftowe, gdzie pod hasłami pełnymi frazesów kryją się duże ilości pieniędzy). Dlatego sama nagroda nie jest dla mnie wielkim rozczarowaniem. Z perspektywy czasu widać jednak, że w tamtym roku zdecydowanie więcej nagród powinno "popłynąć" do Anga Lee i jego fantastycznej "Tajemnicy Brokeback Mountain". A skoro tak, to należało docenić kogoś z duetu Jack Gyllenhall/ Heath Ledger.



Miejsce 5. 



Jean Dujardin 

"Artysta" (2012) 

Jasne! "Artysta" to film pełen wdzięku a Dujardin wykazał się dużą dawką uroku osobistego i czaru, jednakże w tamtym roku należało nagrodzić nie francuską aktorską efemerydę, ale jak zwykle wspaniałego Gary'ego Oldmana za "Szpiega". Mnie najbardziej boli jednak fakt, że nie zdecydowano się wtedy choćby nominacją wyróżnić genialnej roli Michaela Fassbendera we "Wstydzie".



Miejsce 6. 



Meryl Streep 

"Żelazna Dama" (2012)

 2012 oględnie rzecz biorąc nie był najlepszym rokiem jeśli chodzi o trafność wyborów Amerykańskiej Akademii. Nie wiem! Może namioty tlenowe się szanownym akademikom popsuły. Przykładowo na liście produkcji nominowanych do Oscara dla najlepszego filmu znalazło się miejsce dla  "Extremely Loud and Incredible Clouse" przez wielu krytyków uważanego za najgorszą produkcję, jaka kiedykolwiek brała udział w tym wyścigu a nie załapała się chociażby wybitna "Melancholia" czy niemalże równie dobry "Wstyd".  W kategorii najlepszej aktorki pierwszoplanowej pod nieobecność Carey Mulligan (Wstyd), Tildy Swinton (Musimy Porozmawiać o Kevinie) i Kirsten Dunst (Melancholia) powinna zatem wygrać Rooney Mara, która doskonale się odnalazła w mrocznym świecie "Dziewczyny z Tatuażem". Mara stworzyła bowiem bohaterkę niezwykle skomplikowaną, która może wyglądać jak delikatna, niewinna i wrażliwa nastolatka (Dodam, że to właśnie dlatego bardziej wiarygodna i wierna książkowemu oryginałowi wydaje mi się scena gwałtu. Z tego bowiem co pamiętam z lektury nasza bohaterka wyglądała na "łatwy łup" co w przypadku eterycznej Mary jest o wiele bardziej prawdopodobne i łatwiej w to uwierzyć niż przy o wiele masywniej zbudowanej Noomi Rapace, która wcieliła się w tę bohaterkę w szwedzkiej wersji. Ba! Ośmielę się stwierdzić, że była dokładnie taką Lisbeth Salander,  jaką wykreowałem sobie w wyobraźni podczas czytania książki i w tej chwili trudno mi sobie nawet wyobrazić inną odtwórczynię tej roli) ale w środku drzemie dzika bestia, z którą lepiej nie zadzierać. I mimo tak wyraźnego dysonansu w każdej z tych odsłon wypada jednakowo wiarygodnie.


środa, 7 lutego 2018

Cloverfield Project (2018)



Niech Cthulhu będzie z wami!







Nie będę ukrywać, że " Cloverfield Project" już od kilku lat, tzn. w czasach kiedy jeszcze nosił tytuł "God Particle", znajdował się na mojej liście najbardziej oczekiwanych filmów (głównie z powodu intrygującego konceptu) dlatego też bardzo się ucieszyłem, że będę miał możliwość go w końcu obejrzeć.

Po seansie jednak doskonale rozumiem dlaczego dzieło nigeryjskiego reżysera Juliusa Onaha (który do tej pory miał na swoim koncie tylko jedną pełnometrażową, choć chyba niespecjalnie znaną, pozycję zatytułowaną "Dziewczyna ma kłopoty", w której jedną z głównych ról zagrała Alicja Bachleda Curuś) nie weszło do kin, jak to było pierwotnie planowane tylko od razu trafiło na Netflixa. Mamy tu bowiem do czynienia z bardzo slabą produkcją.

Jak już wspomniałem uważam, że sam pomysł wyjściowy (grupa astronautów podczas wykonania misji w przestrzeni kosmicznej uświadamia sobie, że Ziemia zniknęła a co najgorsze, że swymi działaniami mogli się do takiego stanu rzeczy przyczynić) był intrygujący i, co by nie mówić całkiem oryginalny. Niestety, jak to często bywa od fajnego pomysłu do satysfakcjonującego filmu daleka droga, szczególnie kiedy ludzie którzy się za to zabierają nie dysponują odpowiednio dużym talentem.

Jestem absolutnie pewien, że gdyby za ten projekt odpowiadał np. Denis Villeneuve otrzymalibyśmy prawdziwe cudeńko, jednak Onahowi równie blisko do Villeneuve'a co mnie do randki z Emmą Stone. Nigeryjski twórca nie potrafi budować nastroju, nie wie jak się "opowiada obrazem" i w rezultacie otrzymujemy tytuł, który niespecjalnie angażuje.

Warto również podkreślić, że scenariusz, pisany przez Orena Uziela (m.in. "22 Jump Street") i Douga Junga (m.in. "Przekręt Doskonały") powtarza schematy znane z tysięcy innych produkcji kina SF, których tematyką są problemy z jakimi muszą się mierzyć ludzie w przestrzeni kosmicznej a w dodatku wyraźnie widać, że pierwotnie miała to być w pełni autonomiczna pozycja, którą w ostatniej chwili starano się powiązać ze stworzoną przez J.J. Abramsa serią. W przeciwieństwie do kapitalnego "10 Cloverfield Lane" nawiązania do elementów znanych z poprzednich odsłon są tu bowiem robione na siłę i bez choćby grama subtelności.

Przede wszystkim jednak mimo obsadzenia kilku świetnych aktorów (Mam tu na myśli przede wszystkim Daniela Bruhla, Elizabeth Dębicki czy Zhang Ziyi) zabrakło wyrazistych bohaterów, których losem można się przejmować.

Krótko mówiąc nie polecam sięgać po "Cloverfield Project". Lepiej kolejny raz obejrzeć jedną z poprzednich części tego uniwersum, które były dużo bardziej udane.



OCENA: 4/10