czwartek, 28 marca 2019

"To tylko film. Konstrukcja. Ale i tak boli" (Wpis archiwalny)





Niech Cthulhu będzie z wami!



Już od pewnego czasu przymierzałem się do powtórzenia sobie tego filmu. Zresztą niejednokrotnie o tym zamiarze wspominałem, pisząc o tym jak wielkie wywarł na mnie wrażenie. Wczoraj w końcu się na to zdecydowałem i powiem szczerze, iż absolutnie tego nie żałuję.


Duński reżyser Christoffer Boe stworzył wszak prawdziwe arcydzieło i sprawił, że postanowiłem bliżej przyjrzeć się kinu skandynawskiemu (z którego do tej pory kojarzyłem co najwyżej Larsa von Triera i Ingmara Bergmana) w celu sprawdzenia czy nie kryje się tam więcej tego typu perełek. "Rekonstrukcja" bowiem to produkcja wręcz wyborna (Co tak na marginesie doceniono na wielu festiwalu m.in. w Cannes, gdzie w 2003 roku jury postanowiło przyznać reżyserowi Prix Regards Jeune za najbardziej obiecujący debiut, czy w San Sebastian, gdzie film zgarnął nagrodę FIPRESCII ). Obraz fascynujący, intrygujący, subtelny i co najważniejsze absolutnie urzekający. Dzieło posiadające genialną muzykę, niepowtarzalną surrealistyczną atmosferę (Notabene warto w tym miejscu wspomnieć, iż jako inspirację do scenariusza tej produkcji posłużyły zdjęcia autorstwa Jacquesa Henri Lartique'a), wspaniałą robotę wykonaną przez operatora Manuela Alberto Claro ( za pracę przy tym filmie nagrodzonego Brązową Żabą na festiwalu Camerimage) oraz bardzo dobrą grę aktorską. Kino wzorcowo wręcz zrealizowane, poruszające, wymagające, zmuszające do myślenia i pozostające w głowie po seansie.

Krótko mówiąc tytuł w pełni zasługujący na najwyższą ocenę, dołączenie do elitarnego grona moich ulubionych filmów i absolutnie godny polecenia. Aczkolwiek chcę z góry uprzedzić, iż (tak jak ma to notabene miejsce w przypadku każdego wybitnego dzieła czyli np. Atlasu Chmur, Drzewa Życia, Mullholand Drive, Czarnego Łabędzia czy Mr. Nobody) nie jest to film dla każdego.


Ba! Natrafiłem kiedyś na opinię, że jest to obraz przeznaczony wyłącznie dla absolutnych koneserów kina i ludzi z duszą artysty. Absolutnie się z tym zgadzam. Dla wielu osób bowiem obcowanie z tym filmem może okazać się doświadczeniem zbyt trudnym i będą narzekać na jego przesadne przekombinowanie, pretensjonalność i przerost formy nad treścią.

Charlie {A Perks of Being a Wallflower} (2012) (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami!

Tak wiem. Zamiast siedzieć przed ekranem komputera i pisać jakieś pseudo-mądre wynurzenia na temat filmów, o których każdy napisałby by więcej i lepiej powinienem teraz przygotowywać się do jutrzejszego egzaminu. W końcu bibliologia (nauka o książce jakby się kto pytał) sama się nie nauczy a liczenie wyłącznie na nieodparty urok osobisty i elokwencję może być zdradliwe (Choć przyznaję, że czasami działa. Szczególnie kiedy jest się na kierunku praktycznie zdominowanym przez dziewczyny).

Jednak skoro wreszcie, po niemal dwóch miesiącach oczekiwań, przyszedł do mnie wygrany w organizowanym przez jeden z portali konkursie film - niespodzianka (którym okazał się być właśnie wzmiankowy już w tytule "Charlie" czyli rzekomo jeden z najlepszych obrazów 2012 roku. Tak na marginesie dodam, że fakt, iż wygrałem właśnie ten tytuł bardzo mnie cieszy gdyż a) szczerze obawiałem się jakiegoś dzieła, które już posiadam w swojej kolekcji b) od pewnego czasu bardzo chciałem go obejrzeć i nawet rozważałem jego zakup) to uznałem, że nawet tak "zajmujące" zagadnienia jak budowa książki (nawet do spółki z wybitnymi bibliologami czy instytucjami badania czytelnictwa) mogą zaczekać. Że pora zrobić sobie małą przerwę i trochę się odchamić.

No cóż! Osobiście nigdy nie nazwałbym tego dzieła najlepszą produkcją swego roku. Po pierwsze - kompletnie nie moje klimaty (Jak już pewnie zauważyliście wolę więcej krwi i mroku), a po drugie choć wiem, że wiele ludzi się ze mną nie zgodzi to jednak moim zdaniem miano filmu roku 2012 bezapelacyjnie zasługuje genialny "Atlas Chmur" a w kolejce czeka przecież jeszcze choćby widowiskowy "Skyfall", przewrotny "Dom w Głębi Lasu" czy groteskowe (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa) "Excision").


Nie znaczy to jednak, że uważam film Stephena Chbosky'ego (m.in. producenta "Poughkeepsie Tapes" i twórcy serialu "Jerycho") za produkcję kompletnie nie wartą uwagi. Wręcz przeciwnie!
Uważam, że choć bez większego trudu mógłbym wskazać znacznie lepsze i bardziej zapadające w pamięć produkcje poświęcone podobnym problemom jak te poruszane w "Charlie'm" (Żeby wspomnieć choćby o australijskich "Szaleństwach Młodości" czy filmach Wesa Andersona) to jednak w postaci obrazu wspominanego tu już Stephena Chbosky'ego mamy do czynienia z ze ścisłym topem swojego roku. Filmem, którego seansu nie żałowałem nawet przez sekundę.

Zresztą prawdę mówiąc trudno żeby było inaczej. Zwłaszcza, że gra aktorska stoi tu przecież na wysokim poziomie (szczegolnie jeśli chodzi o obsadzonego w roli tytułowej przekonującego Logana Lermana oraz niezwykle charyzmatycznego Ezrę Millera, który tworzy wręcz imponującą kreację, udowadnia, iż jest jednym z najbardziej utalentowanych aktorów młodego pokolenia, i pokazuje, że warto będzie zwrócić uwagę na jego kolejne wcielenia gdyż jeszcze niejednokrotnie może nas zaskoczyć) Emma (Muszę zapamiętać by nie mylić z Emily jak mi się onegdaj zdarzyło. Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że Emily Watson jest widocznie tak dobrą aktorką (Dla każdego artysty takie uznanie powinno być niebagatelnym komplementem, więc mam nadzieję, że nie obrazi za takie faux pas), że jej kapitalny występ w "Czerwonym Smoku" na tyle zapadł mi w pamięci bym na dźwięk nazwiska Watson odruchowo, niczym pies Pawłowa o jedzeniu, pomyślał o niej zamiast o Hermionie z "Harrego Pottera" ) Watson wygląda doprawdy zjawiskowo, bohaterowie są wiarygodni i całkiem sympatyczni, muzyka została odpowiednio dobrana, wielowątkowa fabuła jest poprowadzona bardzo sprawnie a całość posiada niewątpliwie urzekającą atmosferę, lekkość i wdzięk.

Na koniec warto wspomnieć o dotyczącym tego filmu pewnym drobnym akcencie z poletka moich prawdziwych zainteresowań. Otoż w jednej z pomniejszych ról występuje tu Tom Savini czyli prawdziwy weteran niskobudżetowego kina grozy

Skutek tych wszystkich zabiegów mógł być tylko jeden. Interesujące oraz niezaprzeczalnie inteligentne kino, które wciąga, skłania do przemyśleń i o którym bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że serdecznie zachęcam do jego obejrzenia bo uważam, że jest tego warte.

American Mary (2013) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszystkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Nabrałem dziś ochotę na coś ostrzejszego. W sumie nie powinno was to dziwić. Czytając mojego bloga wiecie już co mnie kręci i znacie moje zamiłowanie do wszystkiego co dziwne, mętne znaczeniowo, kontrowersyjne, chore i przekraczające granice przez normalnych widzów uznane za nieprzekraczalne. Miłość do filmów szalonych jak "Excision", zakręconych jak kino Davida Lyncha, pogiętych jak japońskie j-splattery, mocnych jak "Serbski Film" i wwiercających się w czaszkę z siłą "Wkraczając w Pustkę". Nie możecie się zatem dziwić, że skorzystałem z okazji i zabrałem się za film w reżyserii sióstr Soska (Dzięki czemu zrobił mi się na blogu strasznie "rodzinny" weekend, bo przecież pamiętajcie, że wczoraj mieliśmy {kapitalnych, tak swoją drogą} Nieproszonych Gości w reżyserii braci Guard. Warto by było również w tym miejscu, żeby nie tworzyć kolejnych nawiasów, wspomnieć o tym, że jest to prawie debiut pań reżyserek, a na pewno ich pierwszy poważny film bo wcześniej zrobiły tylko coś takiego. {Czyli produkcję, którą również chętnie bym obejrzał}), na który niecierpliwie czekałem od kiedy (w ramach przygotowywania dla was notki na temat listy najlepszych horrorów 2012 roku wg. portalu Bloody Disgusting) zobaczyłem ten zwiastun, który sprawił, że ta produkcja z miejsca dołączyła do listy oczekiwanych filmów bo zapowiadało się naprawdę fenomenalnie kino, znajdujące się bardzo w moim stylu. I wiecie co? Nie jestem do końca zadowolony z finalnego rezultatu.

Zanim jednak zagłębię się w szczegóły wypadałoby, tak jak we wczorajszej notce, rzucić wam choć strzępy fabuły. "American Mary" to historia młodej studentki medycyny (W tej roli świetna Katherine Isabelle, pamiętna chociażby z "Ginger Snaps" czyli jednej z najciekawszych, najbardziej pomysłowych i godnych uwagi wariacji na temat wilkołaków. która stała się jedną z poważnych kandydatek do tytułu najlepszej aktorki pierwszoplanowej bieżącego roku), która z powodu finansowych problemów. Zwabiona wizją łatwych pieniędzy, przenosi się do brudnych podziemi klubu ze striptizem gdzie dokonuje nielegalnych zabiegów. Stają się one z czasem coraz bardziej dziwaczne i makabryczne, zaczynają przychodzić do niej ludzi, dla których piercing to zdecydowanie za mało jeśli chodzi o "upiększanie" swojego ciała a dziewczyna zaczyna czerpać coraz większą frajdę ze swej profesji.

I choć po takiej zajawce mogło by się wydawać, że będę zachwycony, to jednak czuję się raczej odrobinę rozczarowany, bo spodziewałem się czegoś zdecydowanie lepszego. Muszę przyznać, że to naprawdę nie jest zły film bo mamy tu wystarczająco dużo elementów, które na mniej wprawionych widzach mogą robić wrażenie, jest niekonwencjonalny, zaskakująco wciągający, mroczny, świetnie sfotografowany, doprawiony klimatyczną muzyką i perwersyjny (Choć nie bójcie się! Przynajmniej pod względem graficznym nie osiągamy tu choćby ułamka procenta mocy odziaływania "Serbskiego Filmu". Jest to dzieło wręcz przerażająco sterylne, w którym o wiele więcej dzieje się poza kadrem, albo jest nam po prostu zasugerowane.) a przywołana tu już Isabelle daje nam prawdziwy popis gry aktorskiej (Szkoda, że nikt inny z obsady nie zbliżył się nawet do jej poziomu. Choć szczerze mówiąc to chyba nie bardzo była na to szansa zważywszy na brak tu szczególnie przyciągających i obdarzonych jakimkolwiek potencjałem postaci).

Jednak tak jak już wspomniałem, jak na mój gust, jest to dzieło chyba trochę zbyt ugrzecznione jak na prezentowaną tematykę. Wygląda to tak jakby panie reżyserki, miały splątane ręce i bały się podjąć wyzwanie nadania swojemu filmowi odpowiedniej, krwistej i mięsistej oprawy rodem z takiego dajmy na to "Kill List" (Za to na pewno nie miały oporów przed ukazaniem stu procent bohaterów męskich jako niesympatycznych łajdaków. I choć zdaje sobie sprawę, że można to wytłumaczyć jako odwrócenie trendów obowiązujących na ogół w filmach (Zjawisku przeciw któremu również jestem, tak na marginesie, przeciwny) czyli obsadzania kobiet jako "paprotek" to jednak, jako przedstawiciela tej brzydszej części społeczeństwa, niesamowicie mnie to raziło). Wydaje mi się, iż można tylko żałować, że na ten scenariusz nie trafił David Cronenberg w okresie swojej świetności ( BTW. Przypominam, że w niedalekiej mam nadzieję, przyszłości czeka nas spotkanie z "Antiviral" czyli przekonamy się jak daleko pada jabłko od jabłoni) nie dostaniemy tu niczego pozostawiającego widza w stanie ciężkiego szoku, mocnego akordu w końcówce ( Naprawdę nie oczekuję tu tak piorunującej końcówe jak we wczorajszych "Nieproszonych Gościach" jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że tak którą mamy teraz powstała bo po prostu komuś zabrakło pomysłu jak to dalej poprowadzić) czy jakiejkolwiek rzeczy, której wcześniej nie widzielibyśmy na ekranie.

Podsumowując. Wiem, że to chyba zły znak, świadczący o jakiejś formie zwyrodnienia kiedy taki film, który ogólnie rzecz biorąc uważa się za wart obejrzenia i godny polecenia, wydaje się być stanowczo zbyt lekki. Jednak biorąc pod uwagę poruszaną w tym dziele problematykę nie da się dojść do innej konkluzji. To absolutnie nie jest dzieło, które może stanowić wzorcową realizację pomysłu wyjściowego i należy to wziąść pod uwagę przy zastanawianiu się nad wyborem tytułu na wieczorny seans

"Salo czyli 120 dni Sodomy" (1975) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


To musiało prędzej czy później nastąpić. W sumie to nawet trochę dziwne, że przy swoim zwichrowanym guście dopiero teraz zabrałem się za "Salo". Przecież ten film skandalizującego włoskiego reżysera Pier Paolo Passoliniego, powstały na podstawie kontrowersyjnego dzieła Markiza de Sade to niewątpliwa klasyka bez trudu wygrywająca wszelkie plebiscyty na najbardziej zdeprawowany i najbardziej obrzydliwy obraz jaki kiedykolwiek powstał, pozostawiająca daleko w tyle nawet tak zdawałoby się krańcową apoteozę ludzkiego zezwierzęcenia jak, recenzowany już przeze mnie, "Serbski Film" w reżyserii Srdjana Spasojevicia. (Jeśli mam być szczery to produkcja z Bałkanów wywarła na mnie znacznie mocniejsze wrażenie i wydała mi się dziełem o wiele lepiej zagranym (Szczególnie wyróżnia się Sergej Trifunovic w roli czarnego charakteru) i znacznie lepiej skonstruowanym. Przede wszystkim dlatego, że u serbskiego reżysera sceny realistycznie ukazanej przemocy wydają się być niejako podporządkowane nadrzędnemu celowi jakim jest opowiedzenie logicznej historii. W przypadku dzieła Passoliniego mamy natomiast do czynienia z fabułą służącą wyłącznie jako pretekst do nobilitowania pornografii i ukazania pod płaszczykiem sztuki festiwalu najbardziej wyuzdanych i zwyrodniałych fantazji seksualnych jakie tylko przyszły do głowy scenarzyście z koprofagią, homoseksualizmem, gwałtem i flagellacją na czele.). Powinienem więc pisać, że to film przekraczający wszelkie granice. Powinienem być absolutnie zdegustowany i zniesmaczony. Niestety tylko powinienem. Bo zdecydowanie nie jestem.

Nie wiem. Może wskutek oglądania wielu podobnych produkcji jestem znieczulony na takie bodźce a może zadziałał aspekt przesadnych oczekiwań (o co przy filmie o takiej reputacji nie trudno) jednak trudno jest mi uznać "Salo" (najsławniejszy bodajże obraz włoskiego skandalisty, który żył tak jak tworzył) za dzieło, którego sława jest adekwatna do prezentowanych treści. Powiedziałbym raczej, iż ten rzekomo wstrząsający i niepokojący obraz raczej mnie niemiłosiernie wynudził swoim leniwym tempem akcji niż zapadł mi w pamięć i że mamy tu kolejny w ostatnim czasie (po chociażby "Pluję na twój grób") dowód, iż obrazoburcze filmy mają krótki termin przydatności do spożycia i to co było szokujące w latach siedemdziesiątych, dzisiaj jest już co najwyżej letnie.

Nie twierdzę bynajmniej, że "Salo" jest dramatycznie złym filmem, w którym zupełnie nic mi się nie podobało. Jak niemal każdy bowiem inny obraz (Może z wyjątkiem beznadziejnego od poczatku do końca "Madison County"), ma on oczywiście pozytywne strony o których również warto pamiętać. Pomysł wyjściowy był całkiem interesujący, całość prezentuje się zacnie od strony wizualnej a muzyka klasyczna jakoś tam komponuje się z ogólną wymową (Choć nie jestem pewny czy aby na pewno kompozycje Szopena były najszczęśliwszym wyborem do poruszanej tu tematyki). Ponadto trzeba być chyba psychopatą aby kogoś kompletnie nie poruszyło oglądanie dwóch godzin ludzkiego upokorzenia (Tak swoją drogą przez cały seans myślałem nad jednym: Ciekawe jakie motywy kierowały młodymi aktorami i aktorkami, którzy zdecydowali się w tym obrazie wystąpić i jakimi sposobami skłoniono ich do tak wielkiego poświęcenia. Bo przecież nikt mi nie będzie raczej wmawiał, że jedzenie kału , świecenie nagimi genitaliami (dodam, że wszystkie szczegóły anatomiczne są tu aż nadto widoczne) czy udawanie psa nie jest chyba czymś nobilitującym i wartym chwalenia się przed znajomymi czy dziećmi mówiąc "Zobaczcie! Tu wasza mama zjada kupę! Prawda, że dobrze mi to poszło?"). Warto jednak pamiętać, że to wszystko musi mieć jakiś cel, a w tym wypadku, na co pośrednio zwracałem już uwagę, nie bardzo rozumiem jaki zamysł przyświęcał twórcom

Rozumiem bowiem, że sztuka może być niezrozumiała i wymagająca. Że powinna przekraczać granice, prowokować, wzbudzać kontrowersje i zmuszać do myślenia. Przede wszystkim jednak stoję na staroświeckim stanowisku, że nie twórczość artystyczna nie może być szokowaniem dla samego szokowania, tylko musi mówić o czymś nawet jeśli będzie to, tak jak w przypadku "Serbskiego Filmu", symboliczne pokazanie sposobu w jaki władze traktują obywateli. Tymczasem tutaj mam wielki problem ze zinterpretowaniem obejrzanego tytułu i powiedzeniem co takiego nowego i odkrywczego chciano widzom zaprezentować. Większe tropy pozostawia bowiem nawet muszka owocówka na śniegu. Czy chciano nas przekonać, że zdemoralizowani ludzie są gotowi do najbardziej niegodziwych zachowań? Że naziści byli zdolni do wszystkiego? Że wojna sprzyja zezwierzęceniu? Przecież każda z tych możliwości to oczywista oczywistość, na potwierdzenie której mamy, choćby w literaturze setki przykładów. Równie dobrze powodem powstania "Salo" mogłabyć chęć darmowego pomacania kilku naprawdę ładnych aktorek

Podsumowując. Po "Salo" warto sięgnąć chyba tylko jako po ciekawostkę i chęć przekonania się na własne oczy czy ten rzekomo najbardziej szokujący i niepokojący obraz jest faktycznie wart swojej reputacji. Moim zdaniem nie, ale każdy ma przecież prawo do własnego zdania

Absentia (2011) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Wydawać by się mogło, że po obejrzeniu sporej dawki filmów już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. I pewnie byłoby w tym sporo racji gdyby nie fakt, że czasem zupełnie przypadkiem można trafić na absolutną perełkę tak jak zdarzyło mi się to dziś z kapitalnym obrazem Mike'a Flanagana.

Muszę powiedzieć, że to naprawdę dziwne, że nigdy o tej produkcji nie słyszałem zwłaszcza, że według wielu opinii przeczytanych przeze mnie przed chwilą na różnych forach filmowych i portalach około horrorowych "Absentia" była jednym z najlepszych horrorów ubiegłego roku. Nie pozostaje mi więc nic innego niż dołączyć do grona wielbicieli i przyznać, że ta lawina pochwał jakie spływają na twórców jest zdecydowanie zasłużona i nie ma w niej ani grama przesady. Od czasu genialnych "Innkeepeers" nie widziałem bowiem tak wciągającego filmu grozy. Filmu, o którym można od razu powiedzieć, że stoją za nim prawdziwi zapaleńcy, którzy mają niezbędne "know how" czyli wiedzą jakie środki zastosować by osiągnąć pożądany efekt bez uciekania się do szokowania za wszelką cenę i skąpania wszystkiego na planie w hektolitrach krwi (Co wydaje się niezbędnie koniecznie w horrorze reżyserom tych wszystkich "Hosteli" i "Ludzkich Stonóg"). Mamy więc naprawdę niepokojącą atmosferę wykreowaną m.in. dzięki dobremu montażowi, naprawdę klimatycznym zdjęciom i niesamowitej ścieżce dźwiękowej, które to elemnty tworzą tą wciągającą jak wir wodny opowieść, przy której nie odczuwa się upływu czasu. Mamy dobry pomysł wyjściowy (sprawa tajemniczego zaginięcia męża jednej z bohaterek), tajemniczą i nieprzewidywalną fabułę oraz pokaz jak własne ograniczenia, zwłaszcza budżetowe, zamienić na atuty (Najlepiej to widać na przykładzie monstrum stojącego za wszystkimi wydarzeniami. Monstrum, którego nigdy nie widzimy w pełnej okazałości {wynika to najpewniej z ograniczonego budżetu} a częściej widzimy efekty jego działalności lub słyszymy wydawane przez nie odgłosy. Wiem, że pewnie fani dosłowności będą zawiedzeni ale mi takie rozwiązanie absolutnie nie przeszkadza, a mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że taki zabieg jaki tu zastosowano wypada znacznie lepiej (Bo przecież jak brzmi wyświechtany cytat "Człowiek najbardziej boi się tego czego nie zna"} niż schematyczny potwór, któremu możemy przyjrzeć się ze wszystkich stron i niemal zajrzeć mu do pyska) Mamy też w końcu do czynienia z tą odrobiną talentu (lub jeśli wolicie boską iskrą cechującą tylko największych w branży), która pozwala wszystkie elementy powiązać w logiczną całość, w której nie ma miejsca dla prostych rozwiązań i łopatologii (Co dotyczy zwłaszcza zakończenia, które otwiera każdemu widzowi szerokie pole do własnej interpretacji tego czego właściwie byliśmy świadkami).

Na koniec chciałbym wspomnieć o czymś co niby można łatwo wytłumaczyć (W końcu to produkcja niezależna i niskobudżetowa) ale i tak należy to wskazać. Chodzi mi tu o kwestię momentami kulejącej gry aktorskiej. Ale tak jak wspomniałem nie można chyba spodziewać się pod tym względem cudów po produkcji, której twórców nie stać na zatrudnienie aktorów o powszechnie znanym i szanowanym w branży nazwisku więc muszą się ratować artystami na dorobku oraz "krewnymi i znajomymi królika". I tak dobrze, że nie osiągamy tu poziomu tego "geniusza ekranu"

Podsumowując. "Absentia" to naprawdę kapitalny kawałek kina i zdecydowanie jedno z największych pozytywnych zaskoczeń jakie zdarzyło mi się ostatnio oglądać. Muszę sobie zapamiętać nazwisko tego reżysera i obserwować jego następne produkcje bo jest to naprawdę obiecujący twórca, który zdecydowanie ma potencjał aby nas jeszcze niejednokrotnie zaskoczyć. I aż strach pomyśleć co by się stało gdyby komuś takiemu dać w rękę hollywoodzkiego blockbustera skoro za niewielkie pieniądze udało mu się stworzyć obraz, który mogę z czystym sercem polecić każdemu kto poszukuje naprawdę nietuzinkowych produkcji.

środa, 27 marca 2019

Krótka piłka: "Wróg" (2013) czyli podwójna łamigłówka






Niech Cthulhu będzie z wami!

Wbrew temu, co mówią praktycznie wszyscy wokół, „Wróg” jest naprawdę dobrą produkcją. Może nie mamy tu do czynienia z jakimś arcydziełem, które na długo zapadnie w naszej pamięci (do klasy prezentowanej choćby przez omawiane przeze mnie dwa dni temu „Beyond the Black Rainbow” brakuje jej bowiem naprawdę wiele) jednak seans jaki zafundował nam kandyjski reżyser niewątpliwie należy uznać za satysfakcjonujący. Zresztą bądźmy szczerzy. Czy naprawdę ktokolwiek mógł przypuszczać, że połączenie talentów Jose Saramago (autora literackiego pierwowzoru. Pisarza, którego twórczość posłużyła kilka lat temu Fernando Meirellesowi do stworzenia świetnego „Miasta Ślepców”) i Denisa Villeneuve'a twórcy rewelacyjnego „Labiryntu”, doprawione udziałem coraz lepiej prezentującego się aktorsko Jake'a Gyllenhala, intrygującą surrealistyczną atmosferą rodem z filmów Davida Lyncha oraz dwiema pięknymi kobietami czyli Sarą Gadon i Melanie Laurent mogło choćby potencjalnie nie zaowocować udanym obrazem? W mojej ocenie nie było na to nawet cienia szans.

Krótka piłka: "Koneser" (2013) (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami!
 


OPIS:

Virgil Oldman (Geoffrey Rush) jest właścicielem domu aukcyjnego i wybitnym znawcą sztuki. Nie związał się z żadną kobietą, gdyż całą energię zawsze poświęcał swojej pasji, dziełom sztuki. Niewiele osób ma dostęp do jego hermetycznego świata, czasem tylko pozwala na to dzielącemu jego pasję Billemu Whistlerowi (Donald Sutherland) oraz młodemu konserwatorowi starych mechanizmów, Robertowi (Jim Sturgess). Pewnego dnia odbiera telefon od tajemniczej kobiety, Claire Ibbetson (Sylvia Hoeks). Twierdzi ona, że otrzymała w spadku po zmarłych rodzicach bogatą kolekcję dzieł sztuki i chciałaby, aby Virgil spróbował ocenić jej wartość. Ten przybywa do starej rezydencji, wypełnionej wiekowymi obrazami, rzeźbami, meblami. Nie spotyka jednak właścicielki antyków, która kontaktuje się z nim tylko telefonicznie

OPINIA

Rewelacyjny film! Obraz zrealizowany z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza, posiadający fantastycznie rozpisany scenariusz, który umiejętnie myli tropy, wyśmienicie zagrany (Geoffrey Rush po prostu niszczy system) , postacie są interesujące, atmosfera urzekająca , fabuła naprawdę wciąga a zakończenie zaskakuje (Choć przyznam, że całość konstrukcji trochę za bardzo przypomina "Naciągaczy" w reżyserii Ridleya Scotta) i zmusza do myślenia. Czyli krótko mówiąc jest to dokładnie taka produkcja jaką powinny być wszystkie filmy. Zdecydowanie polecam!

"Zapach Kobiety" {Scent of a Woman} (1992) czyli absolutna klasyka



Porzućcie wszystkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Aż dziw, że do tej pory nie napisałem o tej produkcji ani słowa. Przecież ten nagrodzony Złotym Globem w 1993 roku film (A trzeba dodać, że w pokonanym polu zostawił takie tytuły jak m.in. "Ludzie Honoru" czy "Bez Przebaczenia". Nie można zatem powiedzieć, że nie miał konkurencji prezentujących odpowiednio wysoki poziom)jest jednym z moich ulubionych obrazów. No cóż! Dzisiaj jest szansa aby to nadrobić

W czasach kiedy większość jest jednorazowego użytku "Zapach Kobiety"- dzieło stworzone przez Martina Bresta i odpowiedzialnego za scenariusz Bo Goldmana - wydaje się być reliktem starych czasów. Przypomina nam bowiem, że kiedyś kino było autentycznym "wehikułem magicznym", które zabierało nas w cudowną podróż. Iż potrafiło poruszyć wszystkie zmysły, sprawić by chciało się je oglądać po wielokroć i nawet za setnym seansem nie stracić nic z kapitalnego klimatu. Sztuka, która zbudowana była nie na wszechobecnych wybuchach, ale na urzekającej atmosferze (Dzięki czemu, trwający prawie trzy godziny seans ani na chwilę się nie nudzi) bardzo dobrej gry aktorskiej (Warto w tym miejscu pochwalić mistrzowską kreację niewidomego weterana w wykonaniu Ala Pacino oraz wskazać, że jedną ze swoich pierwszych ról gra tu Phillip Seymour Hoffman), niegłupiej fabuły oraz fantastycznych i zapadających w pamięć dialogów i scen (Takich jak chociażby niezapomniane i wielokrotnie parodiowane (chociażby w "Prawdziwych Kłamstwach") tango, w którym mistrzowi Pacino partneruje piękna Gabrielle Anvar)

Podsumowując. Myślę, że nie sensu się bardziej rozpisywać. Ten film po prostu trzeba znać!

"Palimpsest" (2006) czyli twój umysł jest jak kobieta, któregoś dnia cię zdradzi (Wpis archiwalny)


Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!

Czy uwierzylibyście, gdybym wam powiedział, że współczesne polskie kino (przez przeciętnego widza, a już zwłaszcza przez osoby mieniące się kinomaniakami nie oglądane dla zasady (Czego tak na marginesie kompletnie nie rozumiem i uważam za szczyt szpanerstwa. Ale ponieważ to nie o hipokryzji miał być ten wpis, więc tu się zatrzymam) i kojarzone głównie z badziewnymi, do bólu schematycznymi, źle zagranymi przez w kółko te same nazwiska, nieśmiesznymi i bzdurnymi fabularnie komediami pseudoromantycznymi pokroju "Nie kłam kochanie", ( Jakiś czas temu miałem nieprzyjemność obejrzeć ten grafomański wytwór Piotra Wereśniaka, i tak jak pisałem w tej oto krótkiej notce, byłem kompletnie zdegustowany jego poziomem i do dziś nie rozumiem jaka idea przyświecała twórcom) które w hurtowych ilościach zalewają nasze ekrany) potrafi czasem wznieść się na wyżyny i wydać z siebie produkcje będące w stanie usatysfakcjonować i zaskoczyć nawet takiego wybrednego odbiorcę jak ja? Mam nadzieję, że tak, ponieważ nie chcę mi się po raz kolejny przytaczać tych wszystkich tytułów (Bo pewnie znacie je na pamięć, wszak stały się one dla mnie dyżurnym i przytaczanym przy okazji niemal każdego tekstu o kondycji polskiej kinematografii, dowodem na tlącą się iskierkę nadzieji, że wciąż aktualne jest hasło "dobre bo polskie") , które mimo, że polskie uważam za absolutnie wartościowe i godne polecenia. Dodam więc tylko, że po ponownym obejrzeniu, do którego tak swoją drogą zabierałem się już od jakiegoś czasu, mogę z czystym sercem powiedzieć, że "Palimpsest" jest bez wątpienia jedną z tych pozycji ze zdecydowanie najwyższej półki.

Ale najpierw mały rys fabularny. Zgodnie ze słownikową definicją słowo palimpsest oznacza starożytny albo średniowieczny rękopis, z którego starto poprzedni tekst a na jego miejscu zapisano nowy. I muszę powiedzieć, że w perspektywie przekazywanych nam tu treści nie jest to tylko puste i pozbawione znaczenia hasło. Andrzej Chyra (po obejrzeniu jego fenomenalnej roli w filmie "Dług" stał się on w mojej opinii niezaprzeczalnie najlepszym polskim aktorem) gra tu Marka- inspektora policji , który prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa innego policjanta, w które wydaje się być zamieszany ktoś z najbliższego otoczenia ofiary. Postępowanie nie idzie jednak tak dobrze jak mógłby się spodziewać, kolejne tropy okazują się prowadzić donikąd a na domiar złego Marek zaczyna popadać w obłęd i tracić rozeznanie w tym co jest prawdą a co tylko iluzją. Powoli dochodzi więc do wniosku, że prawdziwym mordercą może być... on sam.

Wydaje mi się, (Ba! Jestem tego całkowicie pewny, zwłaszcza, że tytuł ten zajął przecież wysokie miejsce w moim rankingu najlepszych mindfucków! Cóż! Starość nie radość jak to mówią.) iż już kiedyś pisałem notkę na temat tego, odrobinę chyba niedocenionego przez szersze grono odbiorców, filmu w reżyserii Konrada Niewolskiego ( tak swoją drogą autora świetnej, niesamowicie mrocznej, ciężkiej i również wartej uwagi "Symetrii". Aż szkoda, że od 2006 roku tak utalentowany twórca, który próbował swoich sił z różnymi gatunkami filmowymi jakby zapadł się pod ziemię i zupełnie nie słychać o jakichkolwiek nowych projektach, w które miałby być zaangażowany), w której wspomniałem m. in. o tym jak wielkim pozytywnym zaskoczeniem okazał się dla mnie, nie do końca jeszcze wtedy wyrobionego widza, absolutnie przypadkowy seans tej produkcji w polskiej telewizji, który miałem okazję zaliczyć dobrych kilka lat temu. Z jakiegoś powodu jednak nie mogę jej zlokalizować więc muszę to wszystko napisać jeszcze raz bo nie godzi się by tak wartościowa pozycja przeszła bez echa i zaginęła w odmętach niepamięci. Bo choć zdaję sobie sprawę z tego, że obrazów opartych na podobnych motywach powstaje w innych krajach całe mnóstwo (Żeby wspomnieć tu chociażby opisywane przeze mnie kilka dni temu "Shutter Island") to jednak nie ma chyba w naszej kinematografii równie intrygującego dzieła (choć podobny styl próbował skopiować Łukasz Barczyk swym nie do końca udanym i wciąż czekającym na dokończenie swego opisu na moim blogu "Nieruchomym Poruszycielem"), które, jak na polskie warunki, imponuje naprawdę niesamowitym, psychodelicznym i onirycznym klimatem przywodzącym na myśl twórczość samego Davida Lyncha, bardzo dobrze skonstruowanym przez Igora Brejdyganta, wciągającym i zaskakującym scenariuszem, pomysłowym montażem, klimatycznymi zdjęciami Arkadiusza Tomiaka, oraz świetną grą aktorską ze szczególnym uwzględnieniem absolutnej wisienki na torcie czyli jak zawsze genialnej kreacji Andrzeja Chyry dowodzącego, że moje zdanie o jego umiejętnościach nie było ani trochę przesadzone. Myślę, że warto również wspomnieć o niezwykle enigmatycznym zakończeniu, którego tak brakowało mi w przywoływanym już dziele Martina Scorsese.

Podsumowując. Jestem przekonany, że mimo wszystko warto dać tej pozycji szanse, szczególnie jeżeli ktoś tak jak ja uwielbia dzieła nasycone intrygującym klimatem oraz fabuły, które zmuszają do myślenia i nie dają prostych rozwiązań. "Palimpsest" bowiem to w mojej ocenie jeden z najciekawszych i najbardziej pomysłowych polskich filmów ostatnich lat.

niedziela, 24 marca 2019

"Smashed" (2013) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten mały "skok w bok" i odejście od preferowanej dotychczas mrocznej tematyki (do której jeszcze powrócimy, więc bez obaw), ale myślę, iż znając mój nieukrywany sentyment do prześlicznej i niezmiernie utalentowanej Mary Elizabeth Winstead, którą, od czasu ujrzenia jej krótkiego epizodu w "Death Proof", mogę bez krztyny przesady nazwać swoją ulubioną aktorką i staram się oglądać wszystkie filmy, w których pojawiła się choćby na minutę ( Co nie zawsze jest takie proste, bo niektóre z nich, takie jak np. "Abraham Lincoln Pogromca Wampirów", dadzą się przecierpieć tylko z powodu jej obecności, nie prezentując żadnych dodatkowych właściwości) zrozumiecie, że nie mogłem tego dzieła ominąć. Jestem przekonany, iż nie trzeba wam również przypominać, bo niejednokrotnie o tym pisałem, jak bardzo dała się ona zaszufladkować jako gwiazdka kina czysto rozrywkowego, i że brakuje mi u niej poważniejszych ról, w których mogłaby udowodnić jak wielki tkwi w niej potencjał dramatyczny (ale tak to już jest, kiedy aktorka jest zbyt "grzeczna", odrobinę nieśmiała, nie przejawia podejścia typu "parcie na szkło za wszelką cenę", nie wywołuje skandali oraz niechętnie uczestniczy w scenach rozbieranych (W "Oszukać przeznaczenie 3" wymusiła nawet na reżyserze Jamesie Wongu usunięcie ze scenariusza momentów, w których jej bohaterka miała być na ekranie naga) i tym całym Hollywoodzkim bardaku woląc występy w małych, niezależnych projektach pokroju, wyreżyserowanego przez jej męża, krótkometrażowego "Magnificat"). Biorąc pod uwagę to wszystko co wymieniłem do tej pory i dodając do tego opinię o tym, że rola uzależnionej od alkoholu Kate jest podobno najlepszą kreacją w całej karierze wymienionej tu aktorki rozumiecie chyba, że byłoby czymś, co najmniej zastanawiającym gdybym nie chciał obejrzeć nagrodzonego w Sundance (ciekawe jaki poziom prezentowała konkurencja, skoro akurat ten obraz uznano tam za najlepszy film dramatyczny) dzieła Jamesa Ponsoldta i nie skorzystał z pierwszej możliwej okazji by tego dokonać.

Mary Winstead gra tutaj Kate Hannah, nauczycielkę w szkole podstawowej, której małżeństwo z Aaronem Paulem obraca się wokół dobrej zabawy, zamiłowaniu do muzyki, śmiechu… i upijaniu się. Gdy po kompromitującym dla nauczyciela zachowaniu, Kate postanawia skończyć frywolne życie i pozostać w trzeźwości. Zmiana ta nie jest jednak wcale taka prosta.

Nie ma sensu was oszukiwać. "Smashed" to nic wyjątkowego i nie ma powodu by spodziewać się po tym tytule jakichś większych zaskoczeń, błysku czy zapadających w pamięć motywów. Mamy tu do czynienia z prostą historią, o której nawet nie bardzo chce mi się rozpisywać. Bo choć jestem jak najdalszy od nazwania tego dzieła największym rozczarowaniem roku (Nie tylko dlatego, że rok się dopiero zaczął i nie wiadomo co nam przyniesie) i muszę przyznać, iż jest to kawał solidnej roboty, po której ewidentnie widać jakąś tam przyświecającą ideę to jednak w mojej ocenie produkcja ta (aczkolwiek mogę być stronniczy, wszak dobrze wiecie, że filmy obyczajowe nie są w moim przypadku tym co tygryski lubią najbardziej) prezentuje poziom co najwyżej średni i nie jest niczym więcej jak tylko idealną, schematyczną propozycją do nadawanego w TVP cyklu "prawdziwe historie". Zresztą chyba nie mogło być z mojej strony innej oceny skoro jedynym punktem, który w jakikolwiek sposób się tu wyróżnia, ciągnie całą opowieść i sprawia, że ta historia nadaje się do oglądania jest doskonała kreacja aktorska Mary Elizabeth Winstead, która ostatecznie dowiodła, iż potrafi tworzyć zróżnicowane postaci oraz niezależnie od stawianych jej przez scenariusz wymagań wypada wiarygodnie, uroczo i naturalnie (co musiałbym przyznać nawet wtedy, kiedy nie robiłbym do niej maślanych oczu. Tak na marginesie to czuję, że przy dyspozycji zaprezentowanej przez Jessicę Chastain we "Wrogu numer jeden" będę miał ciężki orzech do zgryzienia przy okazji wybierania najlepszej kreacji miesiąca). Chyba nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli zaapeluję z tego miejsca do decydentów z wielkich wytwórni i reżyserów o tzw. uznanych nazwiskach by skorzystano z jej talentu i dano jej w końcu szansę występu (i nie mam tu na myśli grania "ogonów" ale co najmniej propozycje tego kalibru, jakimi obsypuje się nowe bożyszcze Hollywood czyli Jennifer Lawrence) w o wiele lepszych i bardziej wymagających produkcjach gdzie za partnerów miałaby lepszych aktorów niż straszliwie nijaki Aaron Paul czy Kyle Gallner, bo jeżeli błyszczy ona w takich produkcjach jak "Smashed" to zdecydowanie dałaby sobie radę i w czymś skomplikowanym.

Podsumowując. Jeżeli zastanawiacie się czy warto oglądać obraz stworzony przez Jamesa Ponsoldta to powiem wam, że nie pomogę wam w ostatecznym rozwiązaniu tego dylematu. Bo choć osobiście nie sądzę bym jeszcze kiedykolwiek czuł potrzebę do niej powrócić, to jednak nie wątpię, iż wielu osobom może ona przypaść do gustu. Zatem oglądacie na własną odpowiedzielność.

Smiley (2012) czyli kolejna nikomu nie potrzebna powtórka z rozrywki (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelke nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!

Przy oglądaniu niektórych produkcji,jakimi raczy nas współczesna kinematografia trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy filmowi kompletnie wystrzelalali się już ze świeżych i oryginalnych pomysłów więc pozostał im już tylko recycling prastarych idei ze zdecydowanie gorszym rezultatem. I nie mam tu oczywiście na myśli wyłącznie amerykańskich "przeróbek" dzieł, które odniosły ogromny sukces w innym regionie świata (Choć potrafi im to czasami wyjść w naprawdę udany sposób jak na przykład omawiani już na tych łamach "Nieproszeni Goście"). One przynajmniej nie ukrywają tego, że są tylko kopiami. Zdecydowanie gorszym przypadkiem są bowiem filmy, które udają, iż są odrębną opowieścią (idealnym przykładem niech będą tu, hołubione przez wielu widzów, "Igrzyska Śmierci" będące w gruncie rzeczy gorszą wersją "Battle Royale") ale w rzeczywistości dużymi garściami czerpiąc z dzieł, które już kiedyś widzieliśmy. Jednym słowem takie jak, obejrzany przeze mnie dziś "Smiley" całkiem ciekawy i w miarę bezbolesny w oglądaniu (głównie z powodu, że jest to przedstawiciel filmów "tak złych, że aż dobrych", choć nie wiem czy o osiągnięcie akurat takiego stanu twórcom chodziło) horror nie będący jednak niczym więcej jak tylko przerobionym i znacznie spłyconym "Candymanem" zmieszanym (nie wstrząśniętym) ze świetnym "Cry_Wolf"(Zwłaszcza biorąc pod uwagę zakończenie)

Nie wierzycie mi prawda? Myślicie, że to tylko kwestia moich głupich skojarzeń, które w najbardziej lichym filmie, każą mi poszukiwać nie wiadomo jakiej głębi? Dobra! Mam coś co powinno was przekonać. Posłuchajcie tego: Młoda studentka, badając miejskie mity, natrafia na trop postaci, która ma rzekomo pojawiać się po wypowiedzeniu (a raczej wpisaniu, wszak żyjemy w epoce wszechobecnych komputerów) kilkukrotnie jej imienia i zabijać. Czy ta przypadkowość nie wydaje wam się rozpaczliwie przypadkowa? (Tak na marginesie to ciekawe czy zgadniecie z jakiego oscarowego filmu pochodzi ten cytat?)

Mimo wszystko muszę jednak powiedzieć, że pomijając aspekt braku oryginalności (W końcu żyjemy w epoce postmodernizmu i erze końca wielkich narracji)opowiadanej historii, beznadziejną i kompletnie nie przekonującą grę aktorską, wątki, które wydają się równie potrzebne co dziura w moście (na przykład motyw pana profesora), porażającą głupotę bohaterów oraz fakt, iż przy głębszym spojrzeniu zaserwowana nam tu, rzekomo błyskotliwa, intryga ma więcej dziur niż polskie drogi (czy to w ogóle jest możliwe?), za często trzyma się wyłącznie na słowo honoru i wymaga wysokiego poziomu "zawieszenia niewiary" pełnometrażowy debiut Michaela Gallaghera mógł być naprawdę udaną produkcją.Wystarczyłoby tylko gdyby scenarzyści zdecydowali się na jedną koncepcję i ustalili, w którą stronę ich film powinien zmierzać i co właściwie chcą nim powiedzieć, więc miotają się jak nekrofil w kostnicy i tkwią w rozkroku między klimatyczną (Notabene najlepsze fragmenty tej całej pozycji to właśnie te wszystkie lekko oniryczne wstawki) opowieścią sugerującą nam, że wszystkie wydarzenia dzieją się w głowie cierpiącej na lekkie zaburzenia psychiczne głównej bohaterki (granej przez ładną, sympatyczną i w gruncie rzeczy wiarygodną, choć nie imponującą wielkim talentem Caitlin Gerard, która tak na marginesie ma na koncie epizod w "Social Network") a krwawą łaźnią rodem z "Hostelu" (Choć w bardziej sterylnej wersj) dowodzącą, że Gallagher absolutnie nie potrafi budować atmosfery grozy zatem jego jedynym orężem do wywoływania strachu są jump scenki, występujące w takich ilościach, że spokojnie posłużyłyby jako dobry materiał do gry pijackiej, polegającej na tym by wypijać kieliszek wódki za każdym razem kiedy jedna z nich pojawia się na ekranie)

Podsumowując. Mimo, że"Smiley" ma swoje walory i można go w miarę bezboleśnie obejrzeć, to jednak zdecydowanie lepiej sięgnąć po "Candymana"

Kolejne sezony "Flashforward" czyli polscy dziennikarze mają tajne źródło w Hollywood! (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Czasami czytając teksty publicystyczne, i to nawet te napisane przez najbardziej przez siebie cenionych dziennikarzy (tak jak ma to miejsce w przypadku pana Piotra Zaremby, którego niezwykle szanuję za bardzo rzeczowe, wyważone i przystępnie wyjaśniające istotę problemu analizy meandrów polskiej polityki) można natrafić na szokujące i żenujące "kwiatki" ewidentnie świadczące o tym, iż dany autor aby dostać wierszówkę próbuje udawać eksperta w dziedzinie, o której tak naprawdę nie ma zielonego pojęcia i naraża się na śmieszność i utratę reputacji. Pomijając bowiem fakt, że z tak pisanego artykułu nie sposób jest niczego dowiedzieć się o jego przedmiocie, bo autor, żeby nie zdradzić się z tym jak mało wie o poruszanym przez siebie zagadnieniu (Nie wiem dlaczego, ale przyszła mi na myśl książka, do której tak na marginesie przymierzam się od dość długiego czasu czyli "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?" autorstwa Pierre'a Bayarda), stara się tak formułować myśli by były jak najbardziej ogólnikowe. Ale to jeszcze nie jest jeszcze najgorsze. Problem pojawia się wtedy (i właśnie taki przypadek zainspirował mnie do napisania tych kilku słów komentarza) kiedy, traktując odbiorców jak idiotów, popełnia poważne, merytoryczne błędy, wywołujące uśmiech politowania u każdego, choć trochę oblatanego w temacie. Błędy, które tak na marginesie można by było poprawić w ciągu pięciu sekund, gdyby ktoś zadał sobie trud sięgnięcia do internetu (klawiatura, wbrew pozorom, naprawdę nie gryzie) i sprawdzenia fundamentalnych dla swojego wywodu faktów (Jest to dla mnie tym ważniejsze, iż sam mam naturę perfekcjonisty (Co bardzo często przeszkadza mi w życiu, jako że niejednokrotnie rezygnuję z jakiegoś działania będąc przekonanym, że nie wyjdzie mi ono na satysfakcjonująco wysokim poziomie) i nie wyobrażam sobie, bym mógł nie zweryfikować podawanych przez siebie informacji, więc jestem niejako wyczulony na takie lekceważenie kluczowych kwestii i liczenie na to, iż nikt się nie zorientuje.)

No dobrze ja tu się rozpisuję o najbardziej lubianym przez siebie problemie ( Czyli o sobie), a wy pewnie, czytając to wszystko, zastanawiacie się jaki te wynurzenia mają związek z tematem. Więc już wam wyjaśniam. Jako, że nie samym oglądaniem filmów człowiek żyje, to w moje ręce trafił dziś najnowszy numer tygodnika "W Sieci". Posród wielu innych interesujących materiałów, takich jak choćby artykuł Łukasza Adamskiego zatytułowany "Wielki powrót De Niro i wcześniejsza emerytura Di Caprio", zamieszczono tam krótki felieton, przywołanego tu już, pana redaktora Zaremby p.t. "Ujrzycie swoją przyszłość" poświęcony serialowi "Flashforward". I choć z ogólną wymową tego entuzjastycznego tekstu się zgadzam (Pan redaktor stawia tam między innymi tezę, iż mamy epokę inteligentnego, ambitnego serialu), to jednak zdanie "Oby [ autorzy dop. mój] sami nie pogubili się w kolejnych ( sic!) sezonach "Flash Forward". Z "Zagubionymi" tak się w końcu stało." wprawiło mnie w konsternację, sprawiło, że złapałem się za głowę i długo nie mogłem uwierzyć w to co czytam! Jakie kolejne sezony? Przecież, z tego co wiem to serial anulowano po pierwszym sezonie już trzy lata temu, mimo wielu próśb, petycji czy happeningów ze strony fanów. Czyżby zatem polscy dziennikarze mieli swoje "Głębokie Gardło" w wytwórni ABC i jako pierwsi dowiedzieli się o wznowieniu produkcji? A może powód jest bardziej prozaiczny, i po prostu ktoś (najpewniej sam autor) dla dobrej puenty postanowił zrezygnować ze sprawdzenia faktów? Nie wiem jak wy, ale ja przychylam się raczej do tej drugiej opcji. Co oczywiście nie znaczy, że pochwalam tego typu postawę.

"Fobos. Klub Strachu" {Fobos: Klub strakha} (2010) czyli nieudana rosyjska odpowiedź na "Piłę" (Wpis archiwalny)





Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Niewiele widziałem rosyjskich horrorów (konkretnie to ta koprodukcja rosyjsko- estońska jest drugim po wcześniejszych "Martwych Córkach"), ale jeżeli ta pozycja , która z tego co kiedyś słyszałem miała być w zamierzeniu odpowiedzią na "Piłę" a zamiast tego przypomina raczej polską "Porę Mroku" jest wszystkim na co stać naszych braci zza wschodniej granicy w tej kwestii to jak na razie nie jestem specjalnie zachwycony.

Muszę powiedzieć, że absolutnie nie rozumiem dlaczego rosyjscy twórcy, polskich zresztą również to dotyczy, jak ognia unikają wyrobienia sobie własnego stylu straszenia i korzystania z przebogatego folkloru i własnej tradycji w celu wprowadzenia widza w prawdziwie niepokojący nastrój tylko starają się na siłę kopiować zachodnie wzorce. Przecież naprawdę nie mają się czego wstydzić, a dzięki takiemu zabiegowi "Fobos", mógłby być nową, ciekawą jakością w świecie grozy. A tak, mimo uczynienia czarnym charakterem mitologicznego, bezcielesnego uosobienia strachu (Coś jak w "Zapachu Śmierci", tylko jakimś cudem jeszcze gorzej wykonane), który karmi się strachem, mimo urody Tatiany Kosmachevej (która jednak nie dysponuje jednak niczym więcej, żadnymi środkami artystycznego wyrazu, poza tzw. "ładną buzią") dowodzącej, że rosjanki to bez cienia wątpliwości najładniejsze kobiety na świecie czy wysiłków scenarzystów, raz po raz wrzucających naszych protagonistów w tarapaty (czym doprowadzili jednak do lekkiego przesytu dzięki czemu zakończenie, które w ich zamierzeniu miało być pewnie inteligentnym i nieprzewidywalnym twistem, wygląda raczej jak odrzucona, przesadnie długa sekwencja otwierająca do kolejnej części serii "Oszukać Przeznaczenie" i sprawia, że cała ta historia traci jakikolwiek sens {A ja biedny myślałem, że to "Haute Tension" miało bezsensowny koniec}), dostaliśmy obraz kompletnie nie angażujący, maksymalnie przewidywalny, nudny i nie różniący się w jakiś szczególny sposób, poza językiem oczywiście, od masowo produkowanych w Ameryce szmirowatych teen slasherów (Choć tutaj nie ma czychającego na naszych bohaterów psychopaty, (w sumie szkoda, bo może dzięki temu byłby to lepszy film) to myślę, iż wystarczy przypomnieć sobie choćby "Ruiny" by zrozumieć o czym mówię, i z czym mamy tu do czynienia) a raczej powielającej wszystkie wady tego gatunku.

Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że taki a nie inny odbiór dzieła Olega Assadulina może być wynikiem tego, że nigdy nie byłem szczególnym entuzjastą tego typu filmów, bo z reguły nie zwiastują one zadowalającego mnie poziomu kreatywności (wyjątek stanowił chyba tylko "Cabin in the Woods", jednak sami przyznacie, że była to produkcja specyficzna). Nie ma bowiem w mojej ocenie gorszej, częściej powielanej i bardziej schematycznej fabuły od grupy wyzwolonych seksualnie nastolatków prosto z żurnala, lecz bez jakiejkolwiek osobowości, maksymalnie wkurzających i granych przez ludzi bez choćby szczątkowej ekranowej charyzmy , która jedzie do opuszczonego miejsca ( jedyny moment, w którym twórcy każdego takiego tworu muszą chwilę pogłówkować i zaoferować widzom ciekawą lokację. Był już więc hotel w Norwegii, były paryskie katakumby, trafił nam się nawet basen (Nie mylić z kapitalnym filmem, notabene jedną z moich ulubionych produkcji ostatnich lat, Francois Ozona) więc w tym wypadku jest to przeciwlotniczy bunkier przebudowywany na modny klub) gdzie nie działają komórki nie tylko mózgowe, by imprezować, i przez własną głupotę sprowadzić na siebie krwawą zagładę. Ba! Tutaj nawet muzyka dopasowała się do ogólnego mizernego poziomu i sprowadza się do powiellania w kółko, bez względu na wymowę poszczególnych scen, jednego, zapętlonego i pseudodramatycznego motywu

Podsumowując. Oj! Nie udała się rosjanom ta produkcja! Zresztą mogłem się tego spodziewać i już przed jego obejrzeniem wystawić mu niską ocenę. Niewiele by to zmieniło. "Fobos" to film, który zdecydowanie dowodzi jednej rzeczy: Słowianie absolutnie nie powinni zabierać się za kręcenie horrorów bo kompletnie nam to nie wychodzi i nie mamy do tego serca. Dlatego uważam, że można sobie odpuścić seans tego tytułu a zamiast niego, jeśli już koniecznie chcemy obejrzeć dzieło, którego akcja dzieje się w bunkrze, znacznie lepiej sięgnąć po sprawdzony, wiarygodniej zagrany i intrygujący "The Hole"

"Wróg numer jeden" {Zero Dark Thirty} (2013) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie! 

Dziś w nocy odbędzie się w Chinese Theater ceremonia rozdania najbardziej prestiżowych nagród filmowych czyli Oskarów (Oczywiście możecie się spodziewać ode mnie krótkiego podsumowania wyników, choć w sumie ten wyścig będzie pewnie równie emocjonujący co oglądanie wyścigu ślimaków winniczków wszak murowany faworyt jest tylko jeden. Powtórzę bowiem to, co pisałem na tych łamach przy okazji "Złotych Globów". Nie wierzę w to, że amerykańska akademia nie nagrodzi filmu nakręconego przez swojego pupilka i opowiadającego o amerykańskim prezydencie). Pomyślałem, więc że w ramach mentalnego przygotowania się do śledzenia tej imprezy warto obejrzeć obraz, który jeszcze kilka miesięcy temu, przed wywołaniem fali kontrowersji, przed furiackim atakiem amerykańskich konserwatystów (odrobinę chybionym w mojej ocenie) a przede wszystkim przed kompletnie zaskakującym choć całkowicie zasłużonym wysypem nagród dla omawianego tu już "Argo", wydawał się być jeśli nie faworytem to na pewno najpoważniejszym konkurentem "Lincolna" w wyścigu o najwyższe laury. Chciałem na własne oczy przekonać się, czy Kathryn Bigelow będzie potrafiła opowieścią o polowaniu na Osamę Bin Ladena pokazać niedowiarkom, (do których i ja się zaliczam. W mojej ocenie bowiem tytuł najlepszego filmu roku powinien był wtedy przypaść rewelacyjnym "Bękartom Wojny"), że otrzymana w 2010 stautetka za niezły "Hurt Locker" była nagrodą zasłużoną a nie tylko (jak można było przypuszczać) prztyczkiem wymierzonym w nos Jamesa Camerona

Po seansie muszę powiedzieć, że to zadanie chyba nie do końca się jej udało. Abyśmy się jednak dobrze zrozumieli. Uważam, że "Zero Dark Thirty" to naprawdę dobrze zrealizowane oraz kapitalnie zagrane kino, nieporównywalnie lepsze od wymienionego tu już tytułu (Przede wszystkim dlatego, że nie jest tak jednostronną laurką jak poprzednik, nie gloryfikuje w tak bezczelny sposób potęgi amerykańskiej armii ani jej nie wybiela {Czego przykładem może być chociażby ukazanie oficerów CIA jako niewiele gorszych od tych, z którymi walczą}, pokazuje nam dość wiarygodny obraz wojny z terroryzmem {która niewiele ma wspólnego z przygodami agenta 007 zwalczającego bandziorów między jednym a drugim łykiem martini, a więcej z ekstremalnie męczącą, siermiężną harówką} a przede wszystkim nie narzuca nam interpretacji {choć jeśli czyta się między wierszami widać wyraźnie, że Bigelow wyraźnie bliżej do lewicowego paradygmatu) i to widzowi pozostawia odpowiedź na pytanie Co jest ważniejsze, bezpieczeństwo czy prawa człowieka oraz zmusza do zastanowienia się czy cel, jakim było zdobycie informacji o miejscu pobytu szefa Al Kaidy, uświęca zastosowane środki takie jak chociażby utworzenie tajnych więzień, w których bez jakiegokolwiek nadzoru można było torturować podejrzanych o terroryzm), które mi się autentycznie podobało i naprawdę nie obraziłbym się gdyby powtórzył się dziś sukces "Hurt Locker", to jednak nie jest to poziom upoważniający mnie do kategorycznego stwierdzenia, że tak się właśnie stanie. Jedyne czego jestem pewny to tego, że Jessica Chastain po zaprezentowaniu tak rewelacyjnej, kompletnej, zróżnicowanej pod względem emocjonalnym dyspozycji i byciu najlepszym elementem tej układanki ma statuetkę jak w banku, a każdy inny wybór {Szczególnie jeśli chodzi o Jennifer Lawrence, która w mojej ocenie sobie na taki zaszczyt po prostu nie zasłużyła} będzie dla mnie absolutnie niezasłużony. I aż trudno jest mi uwierzyć w to, że rolę Mayi miała pierwotnie zagrać Rooney Mara, bo choć jest ona naprawdę dobrą aktorką, co udowodniła w "Dziewczynie z Tatuażem", to jednak boję się, że ta rola mogłaby się dla niej okazać zbyt trudna.

Teraz pewnie zastanawiacie się dlaczego nie jestem do końca zadowolony z finalnego efektu i nie jestem w stuprocentach usatysfakcjonowany. No cóż! Na pewno nie dlatego, że jest to dzieło trudne i kontrowersyjne (w końcu takie produkcje lubię więc byłbym hipokrytą gdybym nagle brał ten aspekt za wadę). Głównym powodem jest bowiem fakt, iż spodziewałem się czegoś znacznie lepszego a dostałem dzieło zawierające zbyt wiele momentów, które kompletnie nie angażują. Wiem, że wszystkie wątki tu zawarte były ważne i odegrały istotną rolę przy finalnym rozstrzygnięciu, ale nie przekonacie mnie co do tego, że bez kilku z nich konstrukcja całej opowieści by się zawaliła (Zwłaszcza, że fabuła istotnie sprawia wrażenie jakby bez większego uszczerbku mogła być skrócona o co najmniej pół godziny). Zwróccie bowiem uwagę na kapitalny, choć odrobinę niedoceniony film "Zodiac", który był podobnej długości co "Wróg numer jeden" i również skupiał większą uwagę na żmudnym śledzwie oraz budowaniu wiarygodnych bohaterów niż na dbaniu o widowiskość. A przecież ogląda się go praktycznie jednym tchem! Tylko, że Fincher potrafi budować niesamowity klimat i sprawić by widz siedział jak na szpilka a u Bigelow niestety zdecydowanie zbyt często spogląda się na zegarek.

Na koniec kilka ciekawostek. Warto zauważyć, że grający tu Kyle Chandler wystąpił również, w niezwykle podobnej roli, w "Argo" czyli będzie mógł prawdopodobnie pochwalić się, że wystąpił w najlepszej produkcji roku. Myślę też, iż fani "Zagubionych" wyłapią aż dwóch aktorów, którzy wystąpili w tamtym serialu (Chodzi mi tu o Harolda Perrineau i Frederica Lehne)

Podsumowując. Nie będę się rozpisywał bowiem wszystko jest chyba jasne. "Wróg numer 1" to, mimo wszystkich zastrzeżeń jedna z lepszych produkcji jaką widziałem w tym roku. Oscara pewnie nie dostanie, ale i tak jest jak najbardziej godna obejrzenia. Zwłaszcza po to by na przykładzie kreacji Jessici Chastain zobaczyć, jak powinno wyglądać dobre aktorstwo.

"Zniknięcie na siódmej ulicy" {Vanishing on the 7th. Street} (2010) czyli widzę ciemność (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami!



Zacznę może od tego, że wbrew różnym opiniom, które można gdzie niegdzie przeczytać, "Zniknięcie na 7. ulicy" stanowi w gruncie rzeczy całkiem niezły film, który naprawdę dobrze się ogląda. Ba! Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy niewielkim wysiłku (zwłaszcza jeśli mówimy o pewnych decyzjach obsadowych, o których będzie jeszcze czas napisać parę słów) to mógł, i bez wątpienia powinien, być jeden z najlepszych, najbardziej klimatycznych horrorów ostatnich lat. Produkcją odrobinę zbliżoną poziomem do, moim zdaniem znacznie skrzywdzonej przez większość widzów, "Ciemności" w reżyserii Jaume Balaguero (czyli jednego z twórców [Rec] i ostatniej szansy tej serii na odrodzenie po fatalnym [Rec]3: Geneza) oraz stworzonych przez Ti Westa, kapitalnych "Innkeepers" z wyśmienitą rolą Sary Paxton





Fabuła bowiem wciąga i intryguje, John Leguizamo udowadnia, że jest naprawdę dobrym oraz niezmiernie charyzmatycznym aktorem, który bez wątpienia zasługuje na szansę występowania w znacznie lepszych produkcjach, przeurocza Thandie Newton pokazuje, że jej kiepski występ w omawianym przeze mnie jakiś czas temu "Retreat" żadną miarą nie był miarodajny, gdyż przy dobrym scenariuszu (Notabene warto w tym miejscu wspomnieć, że skrypt Anthony'ego Jaswinskiego mimo kilku drobnych zgrzytów stoi na zadowalająco wysokim poziomie) radzi sobie naprawdę przyzwoicie a Brad Anderson (reżyser, którego tak na marginesie, bardzo cenię za świetną "Sesję 9", genialnego "Mechanika", klimatyczne "Transsiberian" czy udane, ubiegłoroczne "Połączenie") po raz kolejny udowadnia, że posiada nieprzeciętny talent i niezwykłe wyczucie pozwalające mu kreować klimat grozy oraz budować napięcie (w czym, dodajmy, bardzo pomaga mu muzyka Lucasa Vidala oraz zdjęcia Uty Briesewitz) bez uciekania się do epatowania dosłownością i krwawymi obrazami. Jest jednak jedno małe ale, które nie pozwala mi mówić o pełnej satysfakcji. Mam tu na myśli Haydena Christensena.




Nie wiem jaki geniusz uznał, że główną rolę należy powierzyć takiemu aktorskiemu beztalenciu, które omal nie położyło na łopatki legendarnych "Gwiezdnych Wojen", ale nie był to najlepszy wybór. Mało tego! Osobiście uważam, że obsadzenie newralgicznej roli człowiekiem o osobowości kołka w płocie, umiejętnościach aktorskich godnych "Klanu" i charyzmie butelki keczapu było nie tylko jedną z najgorszych i najmniej zrozumiałych decyzji obsadowych w historii kina, przy której nawet tak kuriozalne nominacje jak obsadzenie Halle Berry w "Gothice", Zoe Saldany w przygotowywanej przez Agnieszkę Holland nowej wersji "Dziecka Rosemary" ( Co ogólnie rzecz biorąc uważam za poroniony pomysł. Wszak lepiej niż Roman Polański tej historii nie pokaże chyba już nikt a i Mia Farrow zawiesiła poprzeczkę na niebotycznie wysokim poziomie, któremu sprostałyby może Jessica Chastain, Mary Elizabeth czy Elizabeth Olsen ale Saldana nie jest wg. mnie na tyle dobrą aktorką by nawet jeśli stanie na rzęsach dać sobie radę z wiarygodnym wcieleniem się w postać ) czy Sandry Bullock w "Grawitacji" wydają się być niewinną igraszką, ale przede wszystkim stanowiło prawdziwy strzał w stopę rakietą balistyczną. Szczególnie wobec faktu, że twórcy mieli wybór.



Mogli przecież powierzyć zadanie wykreowania postaci, z którą widz chciałby się utożsamiać i której mógłby kibicować wspominanemu Johnowi Lequizamo, który swą fantastyczną dyspozycją (zresztą nadal uważam, że jego rola była jednym z tych elementów, dla których warto obejrzeć "Zniknięcie na siódmej ulicy") jednoznacznie dowiódł, że znacznie lepiej poradził by sobie z tym zadaniem.




Podsumowując. Mam nadzieję, że ktoś, kiedyś (oby jak najszybciej i oby tym razem bez Haydena Christensena) wpadnie na pomysł nakręcenia remaku tej produkcji, gdyż opowiedziana w "Zniknięciu na siódmej ulicy" historia zdecydowanie zasługuje na drugą szansę. Na razie jednak można mówić co najwyżej o zmarnowanym potencjale i delikatnym rozczarowaniu.

"Zniewolony" {12 Years a Slave} (2014) (Wpis archiwalny)





Niech Cthulhu będzie z wami!




Jak zapewne doskonale wiecie dzisiejszej nocy odbędzie się ceremonia rozdania tegorocznych Złotych Globów będącej swoistą przystawką przed Oscarami. Jednak zanim dane mi będzie poznać finałowe rozstrzygnięcia (Choć tak między Bogiem a prawdą to właściwie dałbym sobie rękę uciąć, że wyniki będą równie zaskakujące jak wybór żony dla biblijnego Adama) to musiałem przełamać wewnętrzne opory i zabrać się za produkcję, która niemal powszechnie uważana jest za murowanego faworyta do zdobycia wszelkich możliwych laurów. Chodzi mi tutaj oczywiście o "Zniewolonego" czyli wyreżyserowaną przez Steve'a McQueena (autora genialnego "Wstydu", którego nie nagrodzenie zasłużoną statuetką dla najlepszego filmu 2011 roku uważam za absolutny skandal) ekranizację autobiograficznej powieści Salomona Northupa poświęconej, niezwykle modnej w dzisiejszych czasach, tematyce niewolnictwa.



Przyznam się jednak, że wcale nie było to takie proste zadanie. Pisałem już bowiem wielokrotnie, że od momentu kiedy, podczas jednej z ubiegłorocznych wizyt w kinie, ujrzałem ten oto zwiastun zacząłem poważnie obawiać się, że będziemy mieli do czynienia z obrazem, który raczej nie przypadnie mi do gustu. Że w przeciwieństwie do fantastycznego "Django" Quentina Tarantino, który do tego samego tematu podszedł z charakterystycznym dla siebie luzem i przyrządził przepyszne filmowe danie zostaniemy uraczeni produkcją śmiertelnie poważną, patetyczną, epatującą martyrologią, politycznie poprawną a przede wszystkim koszmarnie nużącą, stosującą szantaż emocjonalny jako metodę przywiązania nas do bohaterów oraz posiadającą subtelność rosyjskiego czołgu. Tytułem, który będzie się bronić wyłącznie poruszaną tematyką ciężkiego losu murzyńskich niewolników. I wiecie co? Nie pomyliłem się w swej ocenie ani o jotę.




Muszę powiedzieć, że duża w tym "zasługa" tego, że "Zniewolony" (Notabene będący pierwszym obejrzanym przeze mnie filmem, który swoją polską premierę będzie miał w bieżącym roku) po prostu ni trafił w mój gust. Nie jest on bowiem złym obrazem, którego obejrzenie mógłbym komukolwiek odradzać. Ba! Uważam, że trzeba pochwalić porządną realizacją (I to nawet mimo faktu, że słuchanie ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Hansa Zimmera miałem lekkie uczucie Deja Vu, gdyż dałbym sobie rękę uciąć, że już kiedyś ją słyszałem w jakimś innym filmie), przyzwoite aktorstwo (Zwłaszcza jeśli chodzi o wcielającego się w naszego protagonistę Chiwetela Ejifora, który pokazał, że drzemią w nim naprawdę duże możliwości i, że, jeśli nie był to tylko jednorazowy wystrzał formy, po wielu latach odgrywania wyłącznie ról co najwyżej drugoplanowych (choćby w "To właśnie miłość", "Ludzkich Dzieciach" czy "Amistad) dojrzał do tego by wysunąć się na pierwszy plan. Oczywiście nie można również zapomnieć o kreacji niezawodnego Michaela Fassbendera udowadniającego, iż faktycznie jest w tej chwili jednym z najlepszych aktorów na świecie i że potrafi zagrać praktycznie wszystko) czy to, że sceny w zamierzeniu brutalne są takimi w rzeczywiści.



Jednak przyznaję również, że te elementy, które wyżej wymieniłem nie wystarczyły by cała ta historia amerykańskiego czarnoskórego obywatela, który pewnego dnia zostaje niewolnikiem jakoś mnie nie wciągnęła i bym uwierzył, że najnowsza produkcja Steve'a McQueena (mimo całego szacunku jakim go wciąż darzę) nie jest tylko żebraniem o uznanie Amerykańskiej Akademii Filmowej i aby udało jej się zapisać w mej pamięci jako coś więcej niż tylko kolejny laureat Oscara. Mało tego. Bym mógł, tak jak to miało miejsce przy okazji świetnego ubiegłorocznego "Wroga Numer Jeden" w reżyserii Kathryn Bigelow, z czystym sercem rozpatrywać ją jako poważnego kandydata do tytułu najlepszego filmu 2014 roku. Ten obraz na to po prostu nie zasługuje. Gorzej! Obawiam się, że w przeciwieństwie do takiego np. "Wilka z Wall Street" czy "Wyścigu" szybko o nim zapomnę.



Podsumowując. Jak zatem widzicie potwierdziło się wszystko to czego obawiałem się przed seansem. Steve McQueen po absolutnym olaniu przez Akademię Filmową jego wybitnego "Wstydu" (Który notabene gorąco polecam!) zrealizował podręcznikowy wręcz film Oscarowy. Ba! Gdyby to zależało ode mnie to "Zniewolony", poza absolutnie zasłużonymi wyróżnieniami aktorskimi nigdy nie dostałby statuetki za najlepszy film jakiegokolwiek roku. Nawet jeśli, tak jak w tym roku, sprawiłoby to, że wygrana przypadnie produkcji, która w mojej ocenie również na takie zaszczyty nie bardzo zasługuje (Mam tu oczywiście na myśli przereklamowaną "Grawitację" czyli film, który broni się co najwyżej fenomenalną stroną wizualną, gdyż zarówno fabuła jak i gra aktorska pozostawiają w produkcji Alfonso Cuarona wiele do życzenia)

Lśnienie 1980 (Wpis archiwalny)




Niech Cthulhu będzie z wami!



Na początek (aby uniknąć ewentualnych nieporozumień) chcę wyraźnie zaznaczyć, że wczorajszy seans, który w ramach "Nocy Muzeów" zorganizowało białostockie kino "Forum" czyniąc go niejako "elementem" spotkania z Robertem Ziębińskim, autorem książki "Stephen King: Sprzedawca Strachu", którą w kwietniu tego roku wypuściło wydawnictwo "Replika" (Choć tak na marginesie mam poważne wątpliwości czy "Król Horroru" byłby zadowolony, że książkę o nim promuje akurat ten film. Wszak w publicznych wypowiedziach King dość jednoznacznie podkreśla, jak bardzo nienawidzi obrazu stworzonego przez Stanleya Kubricka. Zdaniem pisarza bowiem genialny reżyser nie tylko w dość bezceremonialny obszedł się z materiałem literacki (m.in. wyrzucając wszystkie wątki paranormalne i zmieniając zakończenie) ale przede kompletnie wypaczył wydźwięk powieści czyniąc z Jacka Torrence'a (który w książce był dobrym człowiekiem na skutek niesprzyjających okoliczności schodzącym na złą drogę) rasowego psychopatę z krwi i kości) absolutnie nie był moim pierwszym kontaktem z dziełem Stanleya Kubricka.


Jaki bowiem byłby ze mnie fan kina (o horrorze to już nawet nie ma co wspominać) gdybym do tej pory nie widział takiego niewątpliwego klasyka kina grozy prawda? Ba! Gdybym nie należał do grona fanów tego obrazu o niemal niezliczonych możliwościach interpretacyjnych (O czym może świadczyć chociażby powstały w roku 2012 dokument "Room 237", w którym przedstawiono liczne teorie na temat znaczeń ukrytych w dziele Kubricka (Niestety osobiście jeszcze tego filmu nie widziałem więc nie mogę powiedzieć nic więcej na jego temat)

Po prostu chciałem się przekonać czy na wielkim ekranie "Lśnienie" nadal będzie robiło takie samo wrażenie jak w TV (Od razu mówię, że nie. W kinie było ono bowiem bez porównania lepsze. Zwłaszcza jeśli chodzi o wybitne wręcz zdjęcia Johna Alcotta) oraz czy wykreowany przez Kubricka klimat nie uległ nadgryzieniu zębem czasu. Poza tym każda okazja jest dobra by po raz kolejny przekonać się, że zasłużenie uważam Jacka Nicholsona za swój aktorski autorytet (Nawet jeśli, jak chce część krytyków, w każdej kreacji wciela się on w jedną i tę samą postać - Jacka Nicholsona). Wszak on chyba nie umie grać źle i nawet lekko przeszarżowując wznosi się na wyżyny niedostępne większości aktorów.


Podsumowując. Myślę, że nie ma sensu się przesadnie rozpisywać. "Lśnienia" to film wybitny i jeśli ktoś go jeszcze nie widział, to powinien jak najszybciej nadrobić zaległości.

Lęk {Dread} 2009 czyli Czego się najbardziej boisz? (Wpis archiwalny




Niech Cthulhu będzie z wami!




Spotkałem się nie tak dawno z opinią, że debiutanckie dzieło producenta "Nocnego pociągu z mięsem" czyli ekranizacja krótkiego opowiadania Clive'a Barkera (autora, który dał nam rewelacyjnego oraz niezwykle klimatycznego "Hellraisera") o studentach przeprowadzających badania mające za zadanie ustalenie czego ludzie boją się najbardziej, jest jednym z najdziwniejszych i najbardziej niepokojących współczesnych horrorów a jego seans wywiera niezapomniane wrażenie oraz pozostawia trwały ślad w psychice. Sami zatem rozumiecie, że wobec tego, że jestem wielkim fanem takiego kina po prostu nie mogłem się tym filmem nie zainteresować. Zresztą i tak dawno nie oglądałem dobrego, trzymającego w napięciu horroru więc co miałem do stracenia?



No cóż. Może "Lęk" nie jest aż tak dobrą produkcją jakiej podświadomie się spodziewałem i na jaką się szczerze mówiąc nastawiłem (więc teoretycznie rzecz biorąc można o nim mówić w kategorii lekkiego rozczarowania) to jednak nie mogę powiedzieć bym żałował podjętej decyzji. Bo choć dziełu Anthony'ego DiBlasi daleko do klasy "Serbskiego Filmu", "Martyrsów", nowego "Maniaka" czy kapitalnego "Odbicia zła" to jednak mamy tu niewątpliwie do czynienia z produkcja sprawnie zrealizowaną (co w dużej mierze zawdzięcza rzetelnej roboty operatorskiej wykonanej przez Sama McCurdy, którego kojarzyć można choćby z pracy przy klaustrofobicznym "Zejściu" w reżyserii Neilla Marshalla). Tytułem posiadającym całkiem niezły pomysł wyjściowy, przyzwoitą grę aktorską ( Zwłaszcza jeśli chodzi o fascynującego Shauna Evansa, który jako czarny charakter zdecydowanie gra tutaj pierwsze skrzypce. Zresztą tak szczerze mówiąc to jest mu o tyle prościej, że w roli naszego rzekomo głównego protagonistę obsadzono bezbarwnego i mało wyrazistego Jacksona Rathbone'a), ładne dziewczyny (Mam tu na myśli szczególnie Laurę Donnelly), świetny klimat uderzający momentami w lekko surrealistyczne nuty (Tak jak np. w scena w barze ze striptizem), dość ciekawych (a co najważniejsze niejednowymiarowych pod względem charakterologicznym) bohaterów oraz zaskakujące, niezaprzeczalnie pomysłowe zakończenie o dość pesymistycznym wydźwięku (czyli takim jakie lubię najbardziej), którego siła odziaływania jest zapewne w dużej mierze zasługą materiału źródłowego, ale dopóki nie sięgnę po wspomniane we wstępie opowiadanie Clive'a Barkera to na sto procent tego nie stwierdzę.



Podsumowując. "Lęk" jest najlepszym dowodem na to, że nie potrzeba wysokiego budżetu czy hektolitrów sztucznej krwi by stworzyć rasowy horror. Niegłupie, mocne, satysfakcjonujące i trzymające w napięciu kino, które mogę zdecydowanie polecić. Wystarczy posiadać dobry scenariusz, szczyptę pomysłowości oraz odrobinę talentu.

wtorek, 19 marca 2019

Wyrównywanie filmowych zaległości




Niech Cthulhu będzie z wami!



Dzisiejsza notatka będzie zebranymi do kupy krótkimi opiniami na temat kilku obejrzanych przeze mnie filmach, którym z jakichś bliżej niesprecyzowanych powodów (osobiście podejrzewam brak weny do pisania jakichkolwiek dłuższych wypowiedzi) nie poświęciłem nawet odrobiny miejsca na swoim blogu, mimo że niektóre pozycje zdecydowanie na to zasługiwały.



Czysta formalność (1994)



Kolejny po rewelacyjnym „Koneserze” film Giusseppe Tornatore, który obejrzałem, który bardzo mi się podobał i który mogę z czystym sercem polecić. Fantastycznie wykreowana atmosfera, aura tajemniczości, zabytkowa fabuła, którą trzeba śledzić niezwykle uważnie oraz kapitalne kreacje aktorskie Romana Polańskiego i Gerarda Depardieu.



OCENA: 9/10



Horseman. Jeźdźcy Apokalipsy (2009)



Dzieło, które zapowiadało się ciekawie (Grany przez Dennisa Quaida detektyw próbuje rozwikłać zagadkę morderstw naśladujących czterech jeźdźców apokalipsy) a okazało się być co najwyżej średniakiem. No cóż! Jak pisałem już wcześniej przy okazji remaku/ prequelu „The Thing” chyba faktycznie nie każdy reżyser teledysków jest Davidem Fincherem i nie każdy powinien zabierać się za realizowanie obrazów pełnometrażowych. Zresztą czy po filmie, w którego produkcję był zaangażowany Michael Bay można było oczekiwać, że faktycznie będzie udany?



OCENA: 5/10





Triumf woli (1934)



Obejrzane na zajęcia z Historii Filmu kontrowersyjne (acz wzorowo i z imponującym rozmachem zrealizowane) dzieło Leni Riefenstahl, absolutnie nie ukrywające tego, że jego głównym zadaniem było gloryfikowanie Trzeciej Rzeszy i Adolfa Hitlera , którego reżyserka za pomocą sprytnych zabiegów technicznych przedstawia jako niemalże równego bogom (symptomatyczna jest choćby scena swoistego zniebozstąpienia).



OCENA: 8/10

niedziela, 17 marca 2019

"Festiwal obrzydliwości" - Relacja z koncertu Słonia w Białymstoku (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami



5 grudnia 2015 roku w białostockim klubie Herkulesy odbył się koncert kontrowersyjnego poznańskiego rapera Wojciecha Zawadzkiego, lepiej znanego pod scenicznym pseudonimem Słoń. Był to przedostatni przystanek tzw. BDF Tour czyli trasy koncertowej wspomnianego wyżej muzyka promującej jego najnowszą płytę zatytytułowaną „BDF”. Przed występem w Białymstoku zaprezentował się publiczności m.in. w Gdańsku, Krakowie, Olsztynie, Warszawie czy Poznaniu.



A ponieważ nie będę ukrywał, że Słoń jest moim ulubionym wokalistą, że przesłuchałem wszystkie jego płyty po kilka razy i że od dawna było moim marzeniem by móc go zobaczyć na żywo, tak więc chyba nie można mieć najmniejszych wątpliwości, iż, skoro dostałem taką szansę, postanowiłem z niej skorzystać.



I zdecydowanie nie żałuję podjętej decyzji! Jednak zanim przejdę do meritum czyli swoich wrażeń po koncercie pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż niejako mimowolnie potwierdził się fakt, iż twórczość „polskiego Necro” jak Słoń bywa czasem nazywany ze względu na uderzające podobieństwo (zarówno pod względem muzycznym jak i fizycznym) do wspomnianego wyżej kontrowersyjnego rapera z Nowego Jorka, jest przeznaczona dla niezwykle wąskiego, wręcz elitarnego kręgu odbiorców.



Biorąc bowiem pod uwagę otaczający tego wykonawcę rozgłos można było się spodziewać, że „Herkulesy” pękać będą w szwach (Ba! Sam miałem poważne wątpliwości czy z powodu tego, że dość późno się zorientowałem, iż taki koncert się w ogóle się odbędzie dostanę jeszcze bilety), tymczasem w rzeczywistości nie zostały zapełnione chyba nawet w 1/4 . Przyznaję, że z jednej strony jako niepoprawnego hipstera, bardzo cieszy mnie taka kameralna atmosfera ponieważ nie darzę przesadną estymą dużych skupisk ludzkich z drugiej jednak pustki na widowni nie robiły zbyt pozytywnego wrażenia. No coż! Obserwując popularność wszelkiego rodzaju muzycznej, literackiej czy filmowej konfekcji (O czym mogą choćby zaświadczyć tłumy jakie były na sierpniowym koncercie Kamila Bednarka czy boxofficowy wynik „Pięćdziesięciu Twarzy Greya” czyniący ten (nie oszukujmy się dość kiepski) film jednym z największych kasowych hitów tego roku) można dojść do smutnej konstatacji, że jest to zwyczajne signum temporis. Że ludzie po prostu nie wiedzą, co jest naprawdę dobre. A może to tylko specyfika naszego podlaskiego zaścianka, wszak z tego co zdążyłem się zorientować w innym miastach na koncertach Słonia gromadzą się prawdziwe tłumy.



Dlatego też jeśli mam być szczery absolutnie nie dziwię się temu iż, jak udało mi się podsłuchać w kuluarach, zdumieni takim obrotem sprawy organizatorzy (Co zrozumiałe, wszak bilety rozeszły się praktycznie „na pniu”) zastanawiali się nawet nad odwołaniem całego eventu. Na szczęście do tego nie doszło



Pora jednak przejść do meritum. Zacznę może od tego, że zanim dostaliśmy główną atrakcję wieczoru czyli koncert Słonia, któremu na scenie towarzyszyli jego etatowi niemalże współpracownicy czyli: reprezentant poznańskiej sceny dj'skiej Maciej Soinski czyli Dj Soina oraz Mikser, a właściwie Mikołaj Skommer polski producent muzyczny oraz inżynier dźwięku, w charakterze supportu zaprezentowali się nam przedstawiciele podlaskiej sceny hiphopowej: Duet Flores/Ryan, Byztry i WMA. Muszę jednak zaznaczyć, że choć niewątpliwie wywiązali się oni ze swojej roli i wprawili zgromadzoną publiczność w odpowiedni nastrój to jednak ich krótkie (Z powodu niemal półtora godzinnej „obsuwy” w harmonogramie mieli oni bowiem czas na zaprezentowanie zaledwie po 4 utworów) występy nie zapadły mi jakoś specjalnie w pamięci.



Na szczęście Słoń nam to wynagrodził i stworzył prawdziwe show, które na długo pozostanie mi w pamięci (Szczególnie, że jeszcze w kilka dni po koncercie dzwoniło mi w uszach) i do którego w zasadzie nie mogę się przyczepić.



Bo choć w zaprezentowanym zestawie tracków (Wśród których, tak na marginesie, gros stanowiły numery z promowanej najnowszej płyty m.in. Headbanger, czy mój mój ulubiony track na całym krążku czyli Martwy jednak zostały także zaprezentowane najlepsze kawałki z poprzednich płyt takie jak choćby Bajkowe Pato czy Slasher z Demonologii 2 albo Ssij go z debiutanckiej płyty Chore Melodie) zabrakło najbardziej chyba znanego utworu Słonia czyli Love Forever to jednak i tak zostałem uraczony tak potężną dawką energii, panczy (którym to mianem w hiphopowym slangu określa się rymy celnie trafione w przeciwnika) i chorych, mocnych, brutalnych, masakrycznych, krwawych wersów a dodatkowo Słoń udowodnił, że dysponuje niepowtarzalną osobowością sceniczną, dobrą techniką i nienagannym flow, tak więc nawet nie zauważyłem upływu czasu i w rezultacie absolutnie nie żałuję tego, iż mając jako alternatywę koncert rockowego zespołu Nervovoohorzy lub set filmów na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Krótkometrażowych Żubroffka zdecydowałem w taki a nie inny sposób spędzić swój sobotni wieczór/niedzielny poranek.