środa, 13 marca 2019

"Texas Jim" czyli western w teatrze albo kto nie był, niech żałuje! (Wpis archiwalny)

Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!




Reżyseria: Paweł Aigner

Kraj: Polska

Miejsce: Białostocki Teatr Lalek

Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że człowiek, który chce uchodzić za osobę kulturalnie wyrobioną nie może żyć wyłącznie kinem (zwłaszcza jeżeli jest to kino, które stawia przede wszystkim na cierpienie i krew), tylko powinien sobie dywersyfikować obcowanie ze sztuką. Szczególnie wtedy, gdy ma się darmowe bilety (stanowiły one jedną z nagród wspominanego tu nie tak dawno festiwalu teatrów amatorskich, na którym zajęliśmy wysokie trzecie miejsce) , z których aż grzechem byłoby nie skorzystać. Zresztą, jak dowiodły udane "Iluzje" białostoccy twórcy potrafią być zadziwiająco kreatywni i udaje im się w niezwykły sposób utrafić w mój formalistyczno-postmodernistyczny gust. Dlatego dziś, mimo że przecież napisałem już jeden wpis, (do którego przeczytania tak btw. gorąco zachęcam) postanowiłem podzielić się z wami pozytywnymi wrażeniami po niezwykłym wydarzeniu w jakim miałem dziś okazję uczestniczyć. Bo tak z ręką na sercu. Kto z was po usłyszeniu hasła western pomyślałby o teatrze? Myślę, że nikt. Przeniesienie bowiem tego ruchliwego gatunku, i to do tego w taki sposób by dało się to oglądać, na statyczne deski sceny wydaje się prawdziwą "Mission Imposible". A jak wypadło to w istocie?

"Texas Jim” to uwspółcześniona wersja, napisanej przez Pierre'a Gripariego, historii smutnego kowboja, który dostaje zlecenie ujarzmienia braci Brozerów ( w których wcielili się, z bardzo dobrym zresztą skutkiem, Michał Jarmoszuk, Mateusz Smaczny, Błażej Piotrowski czyli tegoroczni absolwenci mieszczącego się w naszym mieście Wydziału Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej) którzy po nieudanej resocjalizacji w stanowym więzieniu osiedlili się w miasteczku Bangtown sprawując tam autorytarne rządy i wmawiając wszystkim, że to miejsce, gdzie najważniejsze jest prawo i prawda. 

No cóż. Widocznie nasz lokalny reżyser Paweł Aigner w wolnym czasie dorabia sobie pod pseudonimem Ethan Hunt albo inny James Bond, bo trzeba przyznać, że udało mu się tego dokonać i to z wcale niezłym skutkiem. Bo choć, (mimo spotkanych przeze mnie w internetach kilku hiperpozytywnych opinii sugerujących, że mamy do czynienia z sytuacją odwrotną) uważam, że "Django" tegoroczny hit Quentina Tarantino bardziej mi przypadł do gustu i jest zrobiony z większym luzem i polotem (Tak swoją drogą to ciekawe dlaczego (skoro na Broadwayu wystawia się nawet musicalową wersję "Spidermana" nikt nigdy nie wpadnie na pomysł (A przynajmniej ja o niczym takim nie słyszałem) by spróbować przenieść na deski teatru jakiegokolwiek scenariusza twórcy "Pulp Fiction". Przecież jego produkcje są w większości oparte o kapitalnie napisane dialogi i wyraziste postacie, czyli zdają się idealnie współgrać z założeniami tej instytucji) to jednak absolutnie nie żałuje spędzonego czasu i z wielką chęcią poszedłbym drugi raz. Nie tylko dlatego, że teatr ogólnie cechuje swoista magia i pewna nieprzewidywalność wydarzeń ( Z doświadczenia wiem bowiem, że nie da się całkowicie wyeliminować pomyłek aktorskich i nie zawsze sprzęt działa zgodnie z planem. Ale to właśnie jest w tym piękne i "dzięki" temu każdy spektakl jest odrobinę inny od poprzedniego). Przede wszystkim jednak dlatego, iż jest wielką frajdą oglądanie tak dobrze dysponowanych aktorów jak, przywołani tu już w jednym z poprzednich akapitów, odtwórcy ról braci Brozer czy wcielający się w tytułowego smutnego kowboja (albo też "komboja" jak uparcie powtarzano na scenie) Ryszard Doliński, którego tak na marginesie miałem przyjemność kilka lat temu poznać osobiście przy okazji prowadzonych przez niego warsztatów aktorskich. Poza tym warto wspomnieć, że przedstawienie, z którym miałem okazję obcować jest prawdziwie bezpretensjonalną zabawą, która aż kipi od zróżnicowanych charakterologicznie postaci oraz zwariowanych pomysłów zdolnych rozweselić nawet umarlaka (Warto zwrócić uwagę choćby na postaci Indian przedstawionych w radzieckich mundurach i towarzyszącą im muzykę, przewrotność napisu "happy end", poukrywane przez autora scenografii "smaczki", "kaktus", czy na udane burzenie w kilku momentach "czwartej ściany"{zabójstwo pana akustyka} )

Oczywiście, mimo najszczerszych chęci, jeśli chcę sprawiedliwie i obiektywnie ocenić tę produkcję, nie mogę pominąć tego, że nie wszystko funkcjonuje w tym spektaklu jak w szwajcarskim zegarku. Nie wiem. Może ja jestem rozpieszczonym przez filmy widzem, ale w mojej ocenie zdecydowanie za często uciekano się w mojej ocenie do wywoływania śmiechu najtańszym kosztem (choćby poprzez nazwanie plemienia indiańskiego "Takiewały". Serio! Ktoś naprawdę uznał, że to będzie zabawne) i zamiast wyrafinowanych żartów oraz wysublimowanych aluzji do współczesności w stylu wspominanego tu już Quentina Tarantino, posługiwano się "metodą na ruski czołg" czyli nieważne, że topornie i prostacko, ważne, że do przodu.

Podsumowując. Cieszę się, że w moim mieście powstają takie spektakle jak "Texas Jim" i serdecznie polecam każdemu kto ma taką możliwość by jak najprędzej udał się do Białostockiego Teatru Lalek. Wszak mimo wszystko mamy tu kawał naprawdę solidnej rozrywki, która powinna wam przypaść do gustu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz