Porzućcie wszelke nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!
Przy oglądaniu niektórych produkcji,jakimi raczy nas współczesna kinematografia trudno oprzeć się wrażeniu, że twórcy filmowi kompletnie wystrzelalali się już ze świeżych i oryginalnych pomysłów więc pozostał im już tylko recycling prastarych idei ze zdecydowanie gorszym rezultatem. I nie mam tu oczywiście na myśli wyłącznie amerykańskich "przeróbek" dzieł, które odniosły ogromny sukces w innym regionie świata (Choć potrafi im to czasami wyjść w naprawdę udany sposób jak na przykład omawiani już na tych łamach "Nieproszeni Goście"). One przynajmniej nie ukrywają tego, że są tylko kopiami. Zdecydowanie gorszym przypadkiem są bowiem filmy, które udają, iż są odrębną opowieścią (idealnym przykładem niech będą tu, hołubione przez wielu widzów, "Igrzyska Śmierci" będące w gruncie rzeczy gorszą wersją "Battle Royale") ale w rzeczywistości dużymi garściami czerpiąc z dzieł, które już kiedyś widzieliśmy. Jednym słowem takie jak, obejrzany przeze mnie dziś "Smiley" całkiem ciekawy i w miarę bezbolesny w oglądaniu (głównie z powodu, że jest to przedstawiciel filmów "tak złych, że aż dobrych", choć nie wiem czy o osiągnięcie akurat takiego stanu twórcom chodziło) horror nie będący jednak niczym więcej jak tylko przerobionym i znacznie spłyconym "Candymanem" zmieszanym (nie wstrząśniętym) ze świetnym "Cry_Wolf"(Zwłaszcza biorąc pod uwagę zakończenie)
Nie wierzycie mi prawda? Myślicie, że to tylko kwestia moich głupich skojarzeń, które w najbardziej lichym filmie, każą mi poszukiwać nie wiadomo jakiej głębi? Dobra! Mam coś co powinno was przekonać. Posłuchajcie tego: Młoda studentka, badając miejskie mity, natrafia na trop postaci, która ma rzekomo pojawiać się po wypowiedzeniu (a raczej wpisaniu, wszak żyjemy w epoce wszechobecnych komputerów) kilkukrotnie jej imienia i zabijać. Czy ta przypadkowość nie wydaje wam się rozpaczliwie przypadkowa? (Tak na marginesie to ciekawe czy zgadniecie z jakiego oscarowego filmu pochodzi ten cytat?)
Mimo wszystko muszę jednak powiedzieć, że pomijając aspekt braku oryginalności (W końcu żyjemy w epoce postmodernizmu i erze końca wielkich narracji)opowiadanej historii, beznadziejną i kompletnie nie przekonującą grę aktorską, wątki, które wydają się równie potrzebne co dziura w moście (na przykład motyw pana profesora), porażającą głupotę bohaterów oraz fakt, iż przy głębszym spojrzeniu zaserwowana nam tu, rzekomo błyskotliwa, intryga ma więcej dziur niż polskie drogi (czy to w ogóle jest możliwe?), za często trzyma się wyłącznie na słowo honoru i wymaga wysokiego poziomu "zawieszenia niewiary" pełnometrażowy debiut Michaela Gallaghera mógł być naprawdę udaną produkcją.Wystarczyłoby tylko gdyby scenarzyści zdecydowali się na jedną koncepcję i ustalili, w którą stronę ich film powinien zmierzać i co właściwie chcą nim powiedzieć, więc miotają się jak nekrofil w kostnicy i tkwią w rozkroku między klimatyczną (Notabene najlepsze fragmenty tej całej pozycji to właśnie te wszystkie lekko oniryczne wstawki) opowieścią sugerującą nam, że wszystkie wydarzenia dzieją się w głowie cierpiącej na lekkie zaburzenia psychiczne głównej bohaterki (granej przez ładną, sympatyczną i w gruncie rzeczy wiarygodną, choć nie imponującą wielkim talentem Caitlin Gerard, która tak na marginesie ma na koncie epizod w "Social Network") a krwawą łaźnią rodem z "Hostelu" (Choć w bardziej sterylnej wersj) dowodzącą, że Gallagher absolutnie nie potrafi budować atmosfery grozy zatem jego jedynym orężem do wywoływania strachu są jump scenki, występujące w takich ilościach, że spokojnie posłużyłyby jako dobry materiał do gry pijackiej, polegającej na tym by wypijać kieliszek wódki za każdym razem kiedy jedna z nich pojawia się na ekranie)
Podsumowując. Mimo, że"Smiley" ma swoje walory i można go w miarę bezboleśnie obejrzeć, to jednak zdecydowanie lepiej sięgnąć po "Candymana"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz