niedziela, 24 marca 2019

"Wróg numer jeden" {Zero Dark Thirty} (2013) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie! 

Dziś w nocy odbędzie się w Chinese Theater ceremonia rozdania najbardziej prestiżowych nagród filmowych czyli Oskarów (Oczywiście możecie się spodziewać ode mnie krótkiego podsumowania wyników, choć w sumie ten wyścig będzie pewnie równie emocjonujący co oglądanie wyścigu ślimaków winniczków wszak murowany faworyt jest tylko jeden. Powtórzę bowiem to, co pisałem na tych łamach przy okazji "Złotych Globów". Nie wierzę w to, że amerykańska akademia nie nagrodzi filmu nakręconego przez swojego pupilka i opowiadającego o amerykańskim prezydencie). Pomyślałem, więc że w ramach mentalnego przygotowania się do śledzenia tej imprezy warto obejrzeć obraz, który jeszcze kilka miesięcy temu, przed wywołaniem fali kontrowersji, przed furiackim atakiem amerykańskich konserwatystów (odrobinę chybionym w mojej ocenie) a przede wszystkim przed kompletnie zaskakującym choć całkowicie zasłużonym wysypem nagród dla omawianego tu już "Argo", wydawał się być jeśli nie faworytem to na pewno najpoważniejszym konkurentem "Lincolna" w wyścigu o najwyższe laury. Chciałem na własne oczy przekonać się, czy Kathryn Bigelow będzie potrafiła opowieścią o polowaniu na Osamę Bin Ladena pokazać niedowiarkom, (do których i ja się zaliczam. W mojej ocenie bowiem tytuł najlepszego filmu roku powinien był wtedy przypaść rewelacyjnym "Bękartom Wojny"), że otrzymana w 2010 stautetka za niezły "Hurt Locker" była nagrodą zasłużoną a nie tylko (jak można było przypuszczać) prztyczkiem wymierzonym w nos Jamesa Camerona

Po seansie muszę powiedzieć, że to zadanie chyba nie do końca się jej udało. Abyśmy się jednak dobrze zrozumieli. Uważam, że "Zero Dark Thirty" to naprawdę dobrze zrealizowane oraz kapitalnie zagrane kino, nieporównywalnie lepsze od wymienionego tu już tytułu (Przede wszystkim dlatego, że nie jest tak jednostronną laurką jak poprzednik, nie gloryfikuje w tak bezczelny sposób potęgi amerykańskiej armii ani jej nie wybiela {Czego przykładem może być chociażby ukazanie oficerów CIA jako niewiele gorszych od tych, z którymi walczą}, pokazuje nam dość wiarygodny obraz wojny z terroryzmem {która niewiele ma wspólnego z przygodami agenta 007 zwalczającego bandziorów między jednym a drugim łykiem martini, a więcej z ekstremalnie męczącą, siermiężną harówką} a przede wszystkim nie narzuca nam interpretacji {choć jeśli czyta się między wierszami widać wyraźnie, że Bigelow wyraźnie bliżej do lewicowego paradygmatu) i to widzowi pozostawia odpowiedź na pytanie Co jest ważniejsze, bezpieczeństwo czy prawa człowieka oraz zmusza do zastanowienia się czy cel, jakim było zdobycie informacji o miejscu pobytu szefa Al Kaidy, uświęca zastosowane środki takie jak chociażby utworzenie tajnych więzień, w których bez jakiegokolwiek nadzoru można było torturować podejrzanych o terroryzm), które mi się autentycznie podobało i naprawdę nie obraziłbym się gdyby powtórzył się dziś sukces "Hurt Locker", to jednak nie jest to poziom upoważniający mnie do kategorycznego stwierdzenia, że tak się właśnie stanie. Jedyne czego jestem pewny to tego, że Jessica Chastain po zaprezentowaniu tak rewelacyjnej, kompletnej, zróżnicowanej pod względem emocjonalnym dyspozycji i byciu najlepszym elementem tej układanki ma statuetkę jak w banku, a każdy inny wybór {Szczególnie jeśli chodzi o Jennifer Lawrence, która w mojej ocenie sobie na taki zaszczyt po prostu nie zasłużyła} będzie dla mnie absolutnie niezasłużony. I aż trudno jest mi uwierzyć w to, że rolę Mayi miała pierwotnie zagrać Rooney Mara, bo choć jest ona naprawdę dobrą aktorką, co udowodniła w "Dziewczynie z Tatuażem", to jednak boję się, że ta rola mogłaby się dla niej okazać zbyt trudna.

Teraz pewnie zastanawiacie się dlaczego nie jestem do końca zadowolony z finalnego efektu i nie jestem w stuprocentach usatysfakcjonowany. No cóż! Na pewno nie dlatego, że jest to dzieło trudne i kontrowersyjne (w końcu takie produkcje lubię więc byłbym hipokrytą gdybym nagle brał ten aspekt za wadę). Głównym powodem jest bowiem fakt, iż spodziewałem się czegoś znacznie lepszego a dostałem dzieło zawierające zbyt wiele momentów, które kompletnie nie angażują. Wiem, że wszystkie wątki tu zawarte były ważne i odegrały istotną rolę przy finalnym rozstrzygnięciu, ale nie przekonacie mnie co do tego, że bez kilku z nich konstrukcja całej opowieści by się zawaliła (Zwłaszcza, że fabuła istotnie sprawia wrażenie jakby bez większego uszczerbku mogła być skrócona o co najmniej pół godziny). Zwróccie bowiem uwagę na kapitalny, choć odrobinę niedoceniony film "Zodiac", który był podobnej długości co "Wróg numer jeden" i również skupiał większą uwagę na żmudnym śledzwie oraz budowaniu wiarygodnych bohaterów niż na dbaniu o widowiskość. A przecież ogląda się go praktycznie jednym tchem! Tylko, że Fincher potrafi budować niesamowity klimat i sprawić by widz siedział jak na szpilka a u Bigelow niestety zdecydowanie zbyt często spogląda się na zegarek.

Na koniec kilka ciekawostek. Warto zauważyć, że grający tu Kyle Chandler wystąpił również, w niezwykle podobnej roli, w "Argo" czyli będzie mógł prawdopodobnie pochwalić się, że wystąpił w najlepszej produkcji roku. Myślę też, iż fani "Zagubionych" wyłapią aż dwóch aktorów, którzy wystąpili w tamtym serialu (Chodzi mi tu o Harolda Perrineau i Frederica Lehne)

Podsumowując. Nie będę się rozpisywał bowiem wszystko jest chyba jasne. "Wróg numer 1" to, mimo wszystkich zastrzeżeń jedna z lepszych produkcji jaką widziałem w tym roku. Oscara pewnie nie dostanie, ale i tak jest jak najbardziej godna obejrzenia. Zwłaszcza po to by na przykładzie kreacji Jessici Chastain zobaczyć, jak powinno wyglądać dobre aktorstwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz