poniedziałek, 11 marca 2019

Monument (2018)







Niech Cthulhu będzie z wami!


Dzięki uprzejmości Białostockiego Ośrodka Kultury oraz Velvet Spoon (czyli dystrybutora) w ramach trwającego w naszym mieście festiwalu "Underground/Independent" miałem okazję przedpremierowo (oficjalnie bowiem film ten wchodzi do polskich kin w przyszły piątek) obejrzeć „Monument” czyli nowy film Jagody Szelc. Dodatkową atrakcją było spotkanie z reżyserką.



Jakże mógłbym z tej możliwości nie skorzystać, skoro był to jeden z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tytułów roku? Głównie dlatego, iż byłem niezmiernie ciekaw czy po intrygującym ym debiucie, jakim była „Wieża, jasny dzień” (której w swoim czasie poświęciłem osobną notkę i oceniłem jako jedną z najważniejszych premier ubiegłego roku) Szelc będzie w stanie po raz kolejny wznieść się na podobnie wysoki poziom i dostarczyć równie intensywne doznania jak przy debiucie. Obawiałem się również, czy nie ulegnie pokusie, by kosztem stępienia pazura oraz porzucenia własnej, oryginalnej i nietuzinkowej wizji artystycznej spróbować dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców.



Po seansie jednak mogę śmiało odetchnąć z ulgą i stwierdzić, że moje obawy okazały się równie istotne, jak „łzy w deszczu”. Jagoda Szelc po raz kolejny dostarczyła nam prawdziwą filmową ucztę. Nic więc dziwnego, że powoli wyrasta na mojego ulubionego polskiego twórcę. Podziwu godna jest bowiem odwaga z jaką, ta wciąż przecież młoda jeszcze reżyserka, podąża wytyczoną przez siebie ścieżką kina „autorskiego” nie zwracając uwagi na powszechnie obowiązujące konwencje i schematy. Przeciwnie! Mam wrażenie, że wnosi do polskiego kina „twórczy ferment” ponieważ bawi się niedopowiedzeniami, żongluje gatunkami oraz potrafi umiejętnie stopniować napięcie dzięki czemu tworzy produkcje nieszablonowe, trudne do jednoznacznego „zaszufladkowania” czy definitywnej interpretacji. Zresztą podczas wspomnianego już spotkania towarzyszącego projekcji Szelc wręcz zachęcała do tego, aby nie bać się odbierać tej produkcji indywidualnie przez pryzmat własnej wrażliwości. Jak to bowiem słusznie ujęła „każdy widz tak na prawdę ogląda swój własny film”.



Dla mnie osobiście najważniejsze jest to, że podobnie jak to miało miejsce w „Wieży...”, śledząc przedstawianą nam historię już od pierwszych scen czujemy podskórny niepokój, choć nie umiemy określić jego źródła. Mamy jednak pewność (a z każdą upływającą sekundą to przekonanie tylko narasta) że coś ewidentnie jest nie tak. Że dotychczasowy porządek zaczyna rozpadać się na naszych oczach a rzeczywistość ulega potwornej deformacji. W tym miejscu warto także moim zdaniem zauważyć pokrewieństwo, jakie moim zdaniem łączy twórczość Jagody Szelc z dokonaniami takich mistrzów kina jak Stanley Kubrick (Przede wszystkim mam tu na myśli „Lśnienie” z uwagi na miejsce akcji, jednak czy tytułowy monument nie jest odwołaniem do „2001 Odyseja Kosmiczna”?), Peter Weir („Piknik pod wiszącą skałą”), Yorgos Lanthimos (choćby dlatego, że gra aktorska jest podobnie nienaturalna a bohaterowie „autystyczni”), Lars von Trier (jedna z finałowych scen przywodzi na myśl „Idiotów”) czy dokonania mistrza filmowego oniryzmu Davida Lyncha ( niczym w "Blue Velvet" tego autora do pozornie uporządkowanego świata i racjonalnego świata wdarł się jakiś "piekielny pierwiastek").



Podsumowując Gorąco polecam obejrzeć "Monument" każdemu, kto nie boi się kina niesztampowego, oryginalnego i zmuszającego do myślenia. Produkcji przemawiających niemalże wprost do naszej podświadomości. Jest to bowiem jeden z tych obrazów, które nie koniecznie trzeba rozumieć, co raczej czuć. Takich dzieł w Polsce nie ma wielu, zatem każdą próbę należy doceniać.

1 komentarz:

  1. Miałam przyjemność obejrzeć- zgadzam się z ta recenzją całkowicie. Do tego sama Jagoda- miałam przyjemność poznać podczas pracy nad sceną wseela w tym filmie - niesamowita :-)

    OdpowiedzUsuń