niedziela, 24 marca 2019

"Zniewolony" {12 Years a Slave} (2014) (Wpis archiwalny)





Niech Cthulhu będzie z wami!




Jak zapewne doskonale wiecie dzisiejszej nocy odbędzie się ceremonia rozdania tegorocznych Złotych Globów będącej swoistą przystawką przed Oscarami. Jednak zanim dane mi będzie poznać finałowe rozstrzygnięcia (Choć tak między Bogiem a prawdą to właściwie dałbym sobie rękę uciąć, że wyniki będą równie zaskakujące jak wybór żony dla biblijnego Adama) to musiałem przełamać wewnętrzne opory i zabrać się za produkcję, która niemal powszechnie uważana jest za murowanego faworyta do zdobycia wszelkich możliwych laurów. Chodzi mi tutaj oczywiście o "Zniewolonego" czyli wyreżyserowaną przez Steve'a McQueena (autora genialnego "Wstydu", którego nie nagrodzenie zasłużoną statuetką dla najlepszego filmu 2011 roku uważam za absolutny skandal) ekranizację autobiograficznej powieści Salomona Northupa poświęconej, niezwykle modnej w dzisiejszych czasach, tematyce niewolnictwa.



Przyznam się jednak, że wcale nie było to takie proste zadanie. Pisałem już bowiem wielokrotnie, że od momentu kiedy, podczas jednej z ubiegłorocznych wizyt w kinie, ujrzałem ten oto zwiastun zacząłem poważnie obawiać się, że będziemy mieli do czynienia z obrazem, który raczej nie przypadnie mi do gustu. Że w przeciwieństwie do fantastycznego "Django" Quentina Tarantino, który do tego samego tematu podszedł z charakterystycznym dla siebie luzem i przyrządził przepyszne filmowe danie zostaniemy uraczeni produkcją śmiertelnie poważną, patetyczną, epatującą martyrologią, politycznie poprawną a przede wszystkim koszmarnie nużącą, stosującą szantaż emocjonalny jako metodę przywiązania nas do bohaterów oraz posiadającą subtelność rosyjskiego czołgu. Tytułem, który będzie się bronić wyłącznie poruszaną tematyką ciężkiego losu murzyńskich niewolników. I wiecie co? Nie pomyliłem się w swej ocenie ani o jotę.




Muszę powiedzieć, że duża w tym "zasługa" tego, że "Zniewolony" (Notabene będący pierwszym obejrzanym przeze mnie filmem, który swoją polską premierę będzie miał w bieżącym roku) po prostu ni trafił w mój gust. Nie jest on bowiem złym obrazem, którego obejrzenie mógłbym komukolwiek odradzać. Ba! Uważam, że trzeba pochwalić porządną realizacją (I to nawet mimo faktu, że słuchanie ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Hansa Zimmera miałem lekkie uczucie Deja Vu, gdyż dałbym sobie rękę uciąć, że już kiedyś ją słyszałem w jakimś innym filmie), przyzwoite aktorstwo (Zwłaszcza jeśli chodzi o wcielającego się w naszego protagonistę Chiwetela Ejifora, który pokazał, że drzemią w nim naprawdę duże możliwości i, że, jeśli nie był to tylko jednorazowy wystrzał formy, po wielu latach odgrywania wyłącznie ról co najwyżej drugoplanowych (choćby w "To właśnie miłość", "Ludzkich Dzieciach" czy "Amistad) dojrzał do tego by wysunąć się na pierwszy plan. Oczywiście nie można również zapomnieć o kreacji niezawodnego Michaela Fassbendera udowadniającego, iż faktycznie jest w tej chwili jednym z najlepszych aktorów na świecie i że potrafi zagrać praktycznie wszystko) czy to, że sceny w zamierzeniu brutalne są takimi w rzeczywiści.



Jednak przyznaję również, że te elementy, które wyżej wymieniłem nie wystarczyły by cała ta historia amerykańskiego czarnoskórego obywatela, który pewnego dnia zostaje niewolnikiem jakoś mnie nie wciągnęła i bym uwierzył, że najnowsza produkcja Steve'a McQueena (mimo całego szacunku jakim go wciąż darzę) nie jest tylko żebraniem o uznanie Amerykańskiej Akademii Filmowej i aby udało jej się zapisać w mej pamięci jako coś więcej niż tylko kolejny laureat Oscara. Mało tego. Bym mógł, tak jak to miało miejsce przy okazji świetnego ubiegłorocznego "Wroga Numer Jeden" w reżyserii Kathryn Bigelow, z czystym sercem rozpatrywać ją jako poważnego kandydata do tytułu najlepszego filmu 2014 roku. Ten obraz na to po prostu nie zasługuje. Gorzej! Obawiam się, że w przeciwieństwie do takiego np. "Wilka z Wall Street" czy "Wyścigu" szybko o nim zapomnę.



Podsumowując. Jak zatem widzicie potwierdziło się wszystko to czego obawiałem się przed seansem. Steve McQueen po absolutnym olaniu przez Akademię Filmową jego wybitnego "Wstydu" (Który notabene gorąco polecam!) zrealizował podręcznikowy wręcz film Oscarowy. Ba! Gdyby to zależało ode mnie to "Zniewolony", poza absolutnie zasłużonymi wyróżnieniami aktorskimi nigdy nie dostałby statuetki za najlepszy film jakiegokolwiek roku. Nawet jeśli, tak jak w tym roku, sprawiłoby to, że wygrana przypadnie produkcji, która w mojej ocenie również na takie zaszczyty nie bardzo zasługuje (Mam tu oczywiście na myśli przereklamowaną "Grawitację" czyli film, który broni się co najwyżej fenomenalną stroną wizualną, gdyż zarówno fabuła jak i gra aktorska pozostawiają w produkcji Alfonso Cuarona wiele do życzenia)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz