piątek, 15 marca 2019

Prometeusz { Prometheus} (2012) czyli ciszej nad tą trumną. (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!

Skoro wczoraj nam poszło tak dobrze, że nie tylko udało mi się umieścić tu kilka słów na temat najnowszego Batmana ( Wiem, że pewnie odrobinę za mało i za krótko ale i tak przecież wiadomo, że na ten film pójdą tłumy a pisanie wyłącznie superlatyw jest śmiertelnie nudne) ale również niemal dokończyć notkę o "Poughkeepsie Tapes", która przez dłuższy czas straszyła na tym blogu swoją niekończącą się historią (Jakoś nie mogłem się przekonać do ponowienia seansu choć muszę przyznać, że jest to co najmniej zastanawiające zważywszy na fakt, iż mamy tu przecież do czynienia z naprawdę pomysłowym i klimatycznym horrorem czyli powinienem go łyknąć za jednym posiedzeniem) to trzeba było kuć żelazo póki gorące i obejrzeć następny w kolejce najbardziej oczekiwanych filmów roku czyli niemiłosiernie przez niemal wszystkim znawców i fanów kina sekowanego "Prometeusza" w reżyserii Ridleya Scotta, który tym filmem wraca do kina SF. Tak! Mam tu na myśli tą samą osobę, która dała nam nieśmiertelne dzieła takie jak "Alien" czy "Blade Runner"! To, że tacy twórcy nawet jeśli tworzą gorsze produkcje od swoich sztandarowych dzieł to i tak przewyższają większość swoich konkurentów o kilka klas udowodnił nam, recenzowany tu nie tak dawno temu "Twixt" innego genialnego reżysera czyli Francisa Forda Coppoli. Tak więc zacząłem sobie zadawać pytania: Co się stało, że akurat w stosunku do tego projektu pojawiła się taka fala krytycyzmu? Czyżby ten sam człowiek, który pomógł w narodzinach Xenomorpha, czyli potwora, któremu wydawały się nie szkodzić występy w takich kaszankach jak "Obcy kontra Predator 1 i 2" znalazł sposób aby go uśmiercić? Aby poznać odpowiedź musiałem udać się do kina.


I muszę powiedzieć, że wcale nie jest aż tak źle jak to niektórzy rysują ale nie będę was czarował i przyznam od razu, że nie ma również najmniejszej szansy aby "Prometeusz" został moim filmem roku. Najnowsze dzieło Scotta nie rzuciło mnie na kolana i nie zrobiło na mnie wrażenia na jakie się niewątpliwie zapowiadało. Nie jest to bowiem produkcja klasy wspomnianego tu już "Obcy: Ósmy pasażer Nostromo" (Swoją drogą nadal uważam właśnie tą część jako najlepszą z całej klasycznej tetralogii zamiast wynoszonej przez wielu pod niebiosa produkcji Jamesa Camerona, która moim zdaniem jest nawet za "Obcy Przebudzenie". I to nawet nie dlatego, że brak w niej cudownie uroczej u Jeuneta Winony Ryder. Cameron po prostu spłycił tą urzekająco mroczną i niezwykle klimatycznie klaustrofobiczną atmosferę na rzecz radosnej jatki)czyli filmu, który mimo upływu ponad trzydziestu lat jest nadal prawdziwie niepokojący oraz potrafiący wywołać autentyczne ciarki przerażenia oraz któremu zawdzięczamy powstanie innego wielkiego dzieła światowego horroru czyli Carpenterowskiego "Coś". Poza tym "Prometeusz" jest produktem potrzebnym nam do szczęścia niczym "Hannibal po drugiej stronie maski". Niszczy bowiem legendę kina poprzez jej spłycenie. Oglądając bowiem do tej pory filmy o "Obcym" nie miałem wrażenia, że czegoś tu brakuje, i że koniecznie muszę dowiedzieć się czegokolwiek o początkach wydarzeń ukazanych nam na ekranie. Od tego przecież jest wyobraźnia. A poza tym sam kosmita jest groźny właśnie dzięki temu, że kompletnie nie wiemy o nim nic (Dokładnie ten sam schemat co w przypadku wzmiankowanego Hannibala Lectera.). Czy staje się groźniejszy jeśli wiemy, że jest to tak naprawdę broń biologiczna, która uciekła swoim twórcom? Litości! Po drugie gdyby rzeczywiście Ridley Scott miał pomysł i przymus wewnętrzny na pokazanie nam "Jak to się wszystko zaczęło?" to dlaczego nie zrobił swojego filmu niemal od razu po premierze tamtego wielkiego arcydzieła? Wtedy nikt nie mógłby mu zarzucić skoku na kasę prawda? A co dostajemy tutaj?

Pozornie dostajemy tu obraz, którego powinienem być idealnym targetem, i który powinien mi się podobać bo przecież lubię kino science fiction, podobały mi się "Gwiezdne Wrota" oraz serial "Lost" {Którego jeden z twórców Damon Lindelof brał udział w pisaniu scenariusza tej produkcji} a w młodości zaczytywałem się książkami Daenikena o paleoastronatyce co tu ewidentnie jest jednym z najważniejszych motywów. I muszę z żalem przyznać, że choć twórcy ewidentnie starali się stworzyć interesujące dzieło poruszające fundamentalne problemy typu "Skąd pochodzimy?" i "Dokąd zmierzamy?" ( Tylko ciekawe jaki wybitny mózg wpadł na pomysł, żeby to powiązać akurat z sagą o Alienach bo do wymowy całej serii pasuje to jak kot do miksera?) to niestety coś tu nie zaiskrzyło. To oczywiście nie znaczy, że film jest absolutnie pozbawiony zalet bo mamy tu bowiem przyprawiającą o estetyczny orgazm oprawę wizualną (Olśniewająco wykreowane krajobrazy LV-233 oraz przepiękne zdjęcia Dariusza Wolskiego, który po tym co tu zobaczyłem jest moim prywatnym faworytem w rozdaniu wszelkich nagród za ten rok), naprawdę dobrą grę aktorską ( Poza znanym nam już wcześniej z filmu "Devil" Logana "I am not Tom Hardy!" Marschalla Greena oraz tą dwójką postaci, która zgubiła się na statku "Inżynierów" a którą ja osobiście traktowałem jako wątek komediowy i nawet nie chciało mi się zapamiętać ich nazwisk, reszta postaci jest naprawdę dobrze wykreowana. Zresztą czy można się temu dziwić biorąc pod uwagę jaką aktorską pakę udało się Scottowi zebrać zamiast naładować tu pełno jakichś totalnych no name'ów i redshirtów jak to zwykle ma miejsce w takich produkcjach. I choć całą śmietankę uwagi i pochwał zasłużenie spija naprawdę rewelacyjny Michael Fassbender { Nawet jeśli jego rola sprowadza się wyłącznie do naciskania wszystkiego co tylko można nacisnąć to robi to z tak wielką gracją, że nie sposób oderwać oczu} to zapewniam was, że nie ma tu słabego punktu {Zupełnie inną kwestią jest odpowiednie wykorzystanie posiadanego potencjału i związane z tym kwiatki takie jak kompletne nietrafione obsadzenie Guya Pearce'a w mało znaczącej roli a w zamian promowanie Greena, który tu udowodnił, że to nie jest liga dla niego) a taką obsadą z jaką mamy tu do czynienia można by obdzielić wiele innych produkcji.) oraz momentami kiedy udaje mu się być naprawdę klimatycznym i mrocznym obrazem( Jak w tych wszystkich scenach na "Derelikcie", które jednak przypominają mi, że mógłbym teraz oglądać o wiele lepszy film jakim bez wątpienia jest pierwszy "Alien".)

Mimo wszystko jednak wady typu dialogi brzmiące tak jakby twórcy próbowali zdobyć w tym roku "Złotego Patosa", wyraźne scenariuszowe bądź montażowe wpadki (Przez które niejednokrotnie wydawało mi się, że musiałem coś przespać bo kompletnie miałem uczucie, że nie bardzo wiem co i dlaczego dzieje się na ekranie) oraz brak jakiejkolwiek świeżości i wciągającej fabuły zamiast stosowania jakiegoś konglomeratu motywów wyglądających jakby żywcem zaczerpniętych z kina lat osiemdziesiątych czy stosowania jakichś fabularnych rozwiązań tylko dlatego, że można ( Zgadzam się tu z pewnym brytyjskim krytykiem filmowym, że "Ridley Scott nie tylko od kilkudziesięciu lat nie kręcił filmu SF. On najprawdopodobniej również żadnego w tym czasie nie widział") są aż nadto widoczne

Podsumowując. Nie chce mi się za bardzo znęcać nad twórcami tej w sumie nie do końca udanej pozycji. To nie jest film godny w jakikolwiek sposób noszenia miana choćby powiązanego z Xenomorphem. ( Co chyba zauważyła nawet ekipa go realizująca bo ograniczono jakiekolwiek nici wiążące go z tamtymi produkcjami do minimum) i bardzo mi smutno, że muszę to stwierdzić ale okazał się być mi mniej więcej tak samo do życia niezbędny niczym "Hannibal: Po drugiej stronie" i tak samo pasujący do pierwowzoru co "Rec3" ( Tylko brak tu motywów stricte komediowych). Zdecydowanie nie będę do niego wracał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz