środa, 13 marca 2019

"Spring Breakers" (2013) (Wpis archiwalny)


Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!

SB 




Przyznam się szczerze. "Spring Breakers" długo nie znajdował się się mojej liście najbardziej oczekiwanych pozycji tego roku. Nie dość bowiem, że nieszczególnie zachęcała mnie obsada to na dodatek moja dotychczasowa styczność z twórczością Harmony Korine'a, amerykańskiego reżysera okrzykniętego przez spore grono krytyków prowokatorem, genialnym obserwatorem absurdów rzeczywistości i wielkim kontestatorem współczesnego kina, ograniczała się co najwyżej do oglądania fragmentów jego dzieł (Takich jak "Gummo" czy "Trash Humpers") za pośrednictwem video recenzji przygotowywanych przez Kyle Kallgreena (znanego też jako Oancitizen) w ramach jego przeglądu filmów pseudoartystycznych zwanego "Brows Held High" (Cyklu, który tak swoją drogą bardzo serdecznie polecam). I prawdę mówiąc nie miałem ochoty na jakąkolwiek formę kontaktu z większą dawką, jak mi się wtedy wydawało, udającego sztukę bełkotu. Teraz, po seansie wiem, iż gdybym całkowicie ten tytuł zlekceważył popełnił bym wielki błąd.

Oczywiście! To nie jest produkcja idealna i można zarzucić jej naprawdę wiele. Można napisać, że pod frenetyczną formą Korine ukrywa to, iż tak naprawdę nie ma za wiele do powiedzenia do powiedzenia. Że nie dowiemy się nic poza garstką wytartych sloganów i ogranego przez masę innych reżyserów motywu satyry na popkulturę i nawiązań do niej poprzez wystylizowanie bohaterek na Pussy Riots (No bo tak szczerze! Powiedzcie mi. Co takiego świeżego i odkrywczego, czego jeszcze nie przekazali nam inni twórcy jest w tej historii czterech, granych przez Vanessę Hudgens, Selenę Gomez, Ashley Benson oraz żonę reżysera Rachel Korine, studentek które jadą na letnie wakacje, imprezują a potem wpadają w tarapaty? Przecież nie fakt, że na takich imprezach alkohol leje się strumieniami a "dragsy" występują w ilości, którą można by zaspokoić dziesięcioletnie potrzeby średniego państwa w Afryce. Takie rzeczy na nikim już nie robią wrażenia. Wystarczy bowiem wybrać się na Juwenalia by przekonać się, że dzieją się tam rzeczy które filmowcom się nie śniły) Tylko co z tego skoro uzyskany efekt jest tak obłędny jak to ma miejsce w tym wypadku?

Wiem co sobie myślicie. "Wystarczą ładne dziewczyny i kilka nagich biustów bym rozpływał się w zachwytach". Otóż nie! Uroda występujących tu dziewcząt nie miała absolutnie nic do rzeczy. Bo choć żadnej z nich (no może poza Rachel Korine, po której wyraźnie widać, że w tym gronie znalazła się wyłącznie z pozamerytorycznych powodów), a szczególnie prześlicznej Ashley Benson nie brakuje naturalnych walorów i seksapealu to jednak nie sposób pominąć tego, jak perfidnie reżyser wykorzystał młodocianą publiczność, obsadzając w głównych rolach gwiazdki kojarzone z Disneyowskimi produkcjami aby mogły definitywnie zerwać z wizerunkami grzecznych i niewinnych panienek. Doskonałą ilustrację możemy zaobserwować chociażby na Filmwebie, gdzie mamy do czynienia z kolejnym już w tym roku (pierwszym było świetne "Martwe Zło") celowym zaniżaniem oceny (w tej chwili jest to 5,7) i wystawianiem komentarzy w stylu "Co to za gówno?"przez nastolatków, którzy spodziewali się najwyraźniej zupełnie innej, bardziej trywialnej i nie zmuszającej do myślenia produkcji. Nie sądzę jednak żeby sam Korine się tym szczególnie przejmował. Mało tego! Jeśli rzeczywiście jest taki jak go kreują to można podejrzewać, że wręcz cieszy się z osiągniętej swą udaną prowokacją reakcji.

Jeżeli kino faktycznie ma być dla widza podróżą do całkowicie nieznanego świata, to będąc świadomym odbiorcą, nie sposób odmówić tej szalonej jeździe, w którą zabiera nas "Spring Breakers" tego, że w pełni realizuje ten postulat. Nie widzę bowiem jakiegokolwiek powodu bym nie miał docenić kunsztu wykonania, tarantinowskiego klimatu, bawienia się obrazem i kompozycją scen czy nielinearnego montażu. Bym nie zachwycił się fenomenalną i idealnie zgraną z obrazem ścieżką dźwiękową stworzoną m.in. przez, odpowiedzialnego za niesamowitą muzykę w rewelacyjnym "Drive" Cliffa Martineza oraz świetnymi zdjęciami Benoita Debie (etatowego operatorego innego kontrowersyjnego twórcy filmowego czyli Gaspara Noe), który udowadnia, że jego robota przy "Wkraczając w Pustkę" nie była tylko dziełem przypadku, ale wynikała ze sporego talentu). Bym miał pominąć kapitalną kreację niemal nierozpoznawalnego Jamesa Franco jako psychotycznego rapera- dilera (coś czuję, że kategoria "Najlepszy aktor drugoplanowy" mojego podsumowania roku jest już rozstrzygnięta). Bym nie dał się uwieść posiadanemu przez tę produkcję swoistemu czarowi oraz mocy oddziaływania porównywalnej z wybuchem bomby atomowej (bo umieszczona na plakacie petarda to o wiele za mało by opisać to z czym mamy tu do czynienia). Kończąc chciałbym zauważyć, że nie sposób również zaprzeczyć konsekwencji twórczej reżysera, który niczym Gaspar Noe, zdaje się hołdować zasadzie "Sam przeciw wszystkim" i pokazując widzom i ich oczekiwaniom wysoko uniesiony w górę środkowy palec robi takie kino na jakie ma ochotę.

Podsumowując. Nie wiem jaki będzie poziom pozostałych produkcji szykowanych na ten rok, a zostało jeszcze kilka obiecujących pozycji, ale już mogę powiedzieć, że "Spring Breakers" mają poważne szanse na zostanie najlepszym filmem A.D. 2013. Jest to bowiem tytuł, który na długo pozostaje w pamięci i kompletnie zniewala. Serdecznie więc wszystkich zachęcam. Jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, to koniecznie udajcie się do najbliższego kina i nadróbcie zaległości. Zróbcie to jak najszybciej, póki nie zszedł on z ekranów!

OCENA: 9/10



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz