niedziela, 17 marca 2019

Podwójna krótka piłka: „Ja, Earl i umierająca dziewczyna” i „Dziewczyny śmierci” (Wpis archiwalny)




Niech Cthulhu będzie z wami!

Ponieważ stanowczo zbyt dawno nie było tu żadnej notki a nie mam o czym świeżym napisać pozwolę sobie wyrównać zaległości i podzielić się krótkimi wrażeniami po obejrzeniu (już jakiś czas temu czyli jeszcze w starym roku ) dwóch filmów, z których jeden mnie zauroczył a drugi niekoniecznie.

„Dziewczyny śmierci”



Uroczy hommage dla klasycznych teenslasherów (ze szczególnym „Piątku Trzynastego”). Taissa Farmiga (m.in. „American Horror Story”) wciela się tu w rolę córki gwiazdy kina klasy b, która na skutek dziwnego zbiegu okoliczności trafia do „Camp Bloodbath” czyli najsłynniejszego filmu swojej matki (W tej roli Malin Acerman, którą kojarzyć można przede wszystkim z rolą w kapitalnych „Strażnikach” Zacka Snydera).

No cóż! Muszę przyznać, że potencjał tkwiący w tej historii nie został należycie wykorzystany i zdecydowanie lepiej to brzmi (głównie ze względu na podobieństwa ze świetnym „Last Action Hero”) niż wygląda.

Bo choć całość ogląda się w miarę bezboleśnie i całkiem sympatycznie, to jednak mimo wszystko daleko tej produkcji do poziomu bezpretensjonalnej rozrywki w stylu „Porąbanych”, „Domu w głębi lasu” czy „Wysypu Żywych Trupów”. W dodatku nie ma tu praktycznie horroru (no dobrze! Przyznaję, że zdjęcia nocą podczas mgły są całkiem creepy) a efekty specjalne rażą sztucznością.

OCENA: 6/10 



XXX


„Ja, Earl i umierająca dziewczyna”



Powiem wprost: „Ja, Earl i umierająca dziewczyna”, zdobywca nagród jury i publiczności na ubiegłorocznej edycji festiwalu Sundance to w mojej ocenie ścisła czołówka najlepszych obrazów (teraz już ubiegłego) roku.

Mało tego! W mojej ocenie zdecydowanie góruje on nad przereklamowanym „Gwiazd Naszych Wina”, gdyż nie stosuje szantażu emocjonalnego a sposób opowiadania o poważnej chorobie jest wysublimowany i subtelny.


Poza tym mamy tu: humor; ciepło; fantastyczne dialogi; urzekający nastrój; autentyczne emocje; wzruszające zakończenie; wiarygodnych, sympatycznych i ciekawych bohaterów, których losem się faktycznie przejmujemy; wiele nawiązań do klasyki kina a przede wszystkim przeuroczą Olivię Cooke w roli (wreszcie) adekwatnej do jej talentu.

Podsumowując: Wiem, że ostatnio nieco zbyt hojnie szafuję wysokimi ocenami, jednak w tym wypadku po prostu nie mam innego wyjścia. „Ja, Earl i umierająca dziewczyna” bowiem to przepiękny film, który mnie urzekł swą naturalnością i który z czystym sercem polecam!


OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz