piątek, 15 marca 2019

"The Incydent" {Asylum Blackout} ( 2011) czyli nie ma to jak w szpitalu psychiatrycznym (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Musicie mi wybaczyć w tym wypadku skrótowość wypowiedzi i to, że myśli mogą się rwać jak gra reprezentacji Polski w piłce nożnej ale pierwotnie to nie miała być żadna odrębna notka tylko swoisty bonus i najlepszy film z całego zestawu. Jednak ponieważ blox jęczał, że notka jest za długa i mi jej nie umieści jeśli jej nie skrócę musiałem się dostosować (Bo przecież nie będę się kopał z koniem) a chciałem wam o tej produkcji powiedzieć kilka słów, postanowiłem, że najlepszy tytuł otrzymacie dodatkowo jako taką wisienkę na torcie. Cieszycie się? No ja myślę!

Na początek kilka słów wstępu. "The Incident" to kolejny film, z oglądanych i recenzowanych przeze mnie na tych łamach, który cierpi na dziwną przypadłość zwaną syndromem "Red Mist" vel. "Freakdog". Mamy tu więc niby oficjalny tytuł "The Incident", pod którym figuruje we wszystkich bazach filmowych pokroju Imdb czy Filmwebu oraz inny "The Asylum Blackout", który możemy znaleźć na wszystkich plakatach i trailerach. Nie powiem, że nie napełnia mnie to małym niepokojem bo wciąż pamiętam jak to się skończyło w przypadku wzmiankowanego tu wyżej dzieła.

W sumie to po dłuższym zastanowieniu nie wiem czy paradoksalnie to, że nie zmieściła się w poprzednią notkę nie wyszło tej produkcji na dobre. Dochodzę bowiem do wniosku, że pasowała by on do poprzedniego wpisu jak zakończenie w "Haute Tension". I to nawet nie tylko dlatego, że nie pokazała go żadna telewizja ( W Polsce chyba jeszcze mamy szansę na to by obejrzeć go w kinach wszak nasi dystrybutorzy są znani z tego, że poza nadawaniem kompletnie absurdalnych tytułów potrafią zwlekać z wprowadzeniem tytułów na ekrany nawet po kilka lat. Choć w tym wypadku raczej bym na to nie liczył. Bo choć poziom, zaprezentowany przez ten film jest wysoki to jednak nie jest to dzieło tak dobre ani na tyle się wyróżniające w zalewie innych produkcji aby wróżyć mu długą i owocną karierę). Chodzi mi raczej o to, że choć „Blackout” w tytule jak możecie się domyślać źle mi się kojarzy i przywodzi bardzo traumatyczne wspomnienia, to jednak już po samym zwiastunie zdążył mnie zainteresować(Głównie z powodu miejsca akcji. Gdyż jak zapewne zauważyliście strasznie kręcą mnie takie motywy jak wplecenie w fabułę wątku szpitala psychiatrycznego). A poza tym można się tu bezkarnie popatrzeć na piękną Annę Skelern.


Zanim przejdziemy dalej chciałbym coś wyjaśnić. Zdaję sobie sprawę, że wykorzystywanie wizerunku osób psychicznie chorych do wywoływania poczucia zagrożenia to niezwykle prymitywna metoda pielęgnowania uprzedzeń, kreowania stereotypów i pójście na totalną scenariuszową łatwiznę bo człowiek najbardziej boi się tego czego nie zna i czego nie może przewidzieć. To jest dla mnie oczywiste i między innymi dlatego nie mogę dziełu pana Courtesa wystawić oceny maksymalnej (Drugim powodem jest ewidentnie przefajnowane zakończenie, które jest totalnie bezsensu). Nic jednak nie poradzę na to, że mamy tu jednocześnie do czynienia z receptą na uniwersalny strach. Możemy bowiem nie bać się morderczych kosmitów (Przykładem niech tu będzie Predator, który bez swojej maski i z gębą na wierzchu wygląda przekomicznie) czy zmutowanych potworów ( Japońska Godzilla z suwakiem na wierzchu. So creepy...) ale wobec psychopatów jesteśmy zawsze bezradni. Zwłaszcza jeżeli są zagrani z taką charyzmą jak chociażby w tym filmie psychopata grany przez Richarda Brake'a (który z gęby wygląda całkiem jak wykapany Jackie Earl Haley), którego rola przyprawia o autentyczne ciarki na plecach czy inni pacjenci odnośnie, których miałem w przypadku niektórych scen poważne wątpliwości czy role te grają aktorzy czy też może ktoś wpadł na chory pomysł obsadzenia prawdziwych pensjonariuszy oddziału zamkniętego (Choć właściwie to podobno nie ma ludzi normalnych i nienormalnych. Są tylko pozamykani w zakładach i nieprzebadani więc kto wie?) a całość doprawiona jest niezwykle klimatyczną i wwiercającą się w mózg muzyką. A już szczególnie wtedy kiedy bohaterowie nie są nam obojętni lub co najmniej nie wykazują oznak beznadziejnego aktorstwa.

Podsumowując. "The Incident" to film dobry (w porywach nawet bardzo) ale niestety tylko do jednorazowego użytku. Nie ma tu bowiem nic takiego do czego chciałoby się wracać. Zwłaszcza, że zwłaszcza pod koniec zaczyna tu trochę brakować seansu i film jakby traci impet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz