niedziela, 24 marca 2019

"Smashed" (2013) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!


Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten mały "skok w bok" i odejście od preferowanej dotychczas mrocznej tematyki (do której jeszcze powrócimy, więc bez obaw), ale myślę, iż znając mój nieukrywany sentyment do prześlicznej i niezmiernie utalentowanej Mary Elizabeth Winstead, którą, od czasu ujrzenia jej krótkiego epizodu w "Death Proof", mogę bez krztyny przesady nazwać swoją ulubioną aktorką i staram się oglądać wszystkie filmy, w których pojawiła się choćby na minutę ( Co nie zawsze jest takie proste, bo niektóre z nich, takie jak np. "Abraham Lincoln Pogromca Wampirów", dadzą się przecierpieć tylko z powodu jej obecności, nie prezentując żadnych dodatkowych właściwości) zrozumiecie, że nie mogłem tego dzieła ominąć. Jestem przekonany, iż nie trzeba wam również przypominać, bo niejednokrotnie o tym pisałem, jak bardzo dała się ona zaszufladkować jako gwiazdka kina czysto rozrywkowego, i że brakuje mi u niej poważniejszych ról, w których mogłaby udowodnić jak wielki tkwi w niej potencjał dramatyczny (ale tak to już jest, kiedy aktorka jest zbyt "grzeczna", odrobinę nieśmiała, nie przejawia podejścia typu "parcie na szkło za wszelką cenę", nie wywołuje skandali oraz niechętnie uczestniczy w scenach rozbieranych (W "Oszukać przeznaczenie 3" wymusiła nawet na reżyserze Jamesie Wongu usunięcie ze scenariusza momentów, w których jej bohaterka miała być na ekranie naga) i tym całym Hollywoodzkim bardaku woląc występy w małych, niezależnych projektach pokroju, wyreżyserowanego przez jej męża, krótkometrażowego "Magnificat"). Biorąc pod uwagę to wszystko co wymieniłem do tej pory i dodając do tego opinię o tym, że rola uzależnionej od alkoholu Kate jest podobno najlepszą kreacją w całej karierze wymienionej tu aktorki rozumiecie chyba, że byłoby czymś, co najmniej zastanawiającym gdybym nie chciał obejrzeć nagrodzonego w Sundance (ciekawe jaki poziom prezentowała konkurencja, skoro akurat ten obraz uznano tam za najlepszy film dramatyczny) dzieła Jamesa Ponsoldta i nie skorzystał z pierwszej możliwej okazji by tego dokonać.

Mary Winstead gra tutaj Kate Hannah, nauczycielkę w szkole podstawowej, której małżeństwo z Aaronem Paulem obraca się wokół dobrej zabawy, zamiłowaniu do muzyki, śmiechu… i upijaniu się. Gdy po kompromitującym dla nauczyciela zachowaniu, Kate postanawia skończyć frywolne życie i pozostać w trzeźwości. Zmiana ta nie jest jednak wcale taka prosta.

Nie ma sensu was oszukiwać. "Smashed" to nic wyjątkowego i nie ma powodu by spodziewać się po tym tytule jakichś większych zaskoczeń, błysku czy zapadających w pamięć motywów. Mamy tu do czynienia z prostą historią, o której nawet nie bardzo chce mi się rozpisywać. Bo choć jestem jak najdalszy od nazwania tego dzieła największym rozczarowaniem roku (Nie tylko dlatego, że rok się dopiero zaczął i nie wiadomo co nam przyniesie) i muszę przyznać, iż jest to kawał solidnej roboty, po której ewidentnie widać jakąś tam przyświecającą ideę to jednak w mojej ocenie produkcja ta (aczkolwiek mogę być stronniczy, wszak dobrze wiecie, że filmy obyczajowe nie są w moim przypadku tym co tygryski lubią najbardziej) prezentuje poziom co najwyżej średni i nie jest niczym więcej jak tylko idealną, schematyczną propozycją do nadawanego w TVP cyklu "prawdziwe historie". Zresztą chyba nie mogło być z mojej strony innej oceny skoro jedynym punktem, który w jakikolwiek sposób się tu wyróżnia, ciągnie całą opowieść i sprawia, że ta historia nadaje się do oglądania jest doskonała kreacja aktorska Mary Elizabeth Winstead, która ostatecznie dowiodła, iż potrafi tworzyć zróżnicowane postaci oraz niezależnie od stawianych jej przez scenariusz wymagań wypada wiarygodnie, uroczo i naturalnie (co musiałbym przyznać nawet wtedy, kiedy nie robiłbym do niej maślanych oczu. Tak na marginesie to czuję, że przy dyspozycji zaprezentowanej przez Jessicę Chastain we "Wrogu numer jeden" będę miał ciężki orzech do zgryzienia przy okazji wybierania najlepszej kreacji miesiąca). Chyba nie będzie wielkim nadużyciem, jeśli zaapeluję z tego miejsca do decydentów z wielkich wytwórni i reżyserów o tzw. uznanych nazwiskach by skorzystano z jej talentu i dano jej w końcu szansę występu (i nie mam tu na myśli grania "ogonów" ale co najmniej propozycje tego kalibru, jakimi obsypuje się nowe bożyszcze Hollywood czyli Jennifer Lawrence) w o wiele lepszych i bardziej wymagających produkcjach gdzie za partnerów miałaby lepszych aktorów niż straszliwie nijaki Aaron Paul czy Kyle Gallner, bo jeżeli błyszczy ona w takich produkcjach jak "Smashed" to zdecydowanie dałaby sobie radę i w czymś skomplikowanym.

Podsumowując. Jeżeli zastanawiacie się czy warto oglądać obraz stworzony przez Jamesa Ponsoldta to powiem wam, że nie pomogę wam w ostatecznym rozwiązaniu tego dylematu. Bo choć osobiście nie sądzę bym jeszcze kiedykolwiek czuł potrzebę do niej powrócić, to jednak nie wątpię, iż wielu osobom może ona przypaść do gustu. Zatem oglądacie na własną odpowiedzielność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz