piątek, 15 marca 2019

Vampire Girl vs. Frankenstein Girl {Kyûketsu Shôjo tai Shôjo Furanken} 2009 czyli "będę Chrystusem emo-świata" (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie! 

Wybaczcie, że nie kontynuuję oscarowego weekendu (na który pewnie znowu czekać trzeba będzie cały tydzień) ale po wczorajszym seansie kapitalnego acz wyczerpującego psychicznie "Wstydu" postanowiłem obejrzeć coś zdecydowanie lżejszego kalibru i skuszony wysoką (sięgającą prawie 80%) rekomendacją na "Filmwebie" sięgnąłem po produkcję z kraju kwitnącej wiśni. Kraju znanego z tego, że dawka absurdu na kilometr kwadratowy bije tam wszelkie rekordy. Czy może więc być cokolwiek lepszego na taką okazję?

Absolutnie nie. Ta produkcja idealnie utrafiła w moje zwichrowane, doprawione "Monthy Pythonem" poczucie humoru i jestem nią oczarowany i praktycznie niemal z miejsca dołącza do listy moich ulubionych "guilty pleasures". No bo powiedzcie szczerze. W jakiej innej pozycji moglibyście ujrzeć doktora Frankensteina, który wygląda jakby uciekł z teatru kabuki czy choćby takie sceny jak krajowe mistrzostwa w cięciu nadgarstków czy dziewczynę, która używa własnej ręki (po odkręceniu wkrętów, które tą rękę łączyły z resztą ciała bo przecież to tytułowa dziewczyna Frankenstein) jako bumerangu albo śmigła. A przecież tylko liznęliśmy temat! Film jest bowiem tak totalnie niepoprawny, krwisty (sceny gore są tak przesadne, że przywodzą na myśl kultową scenę "koszenia zombiaków" w "Martwicy Mózgów" tylko, że doprawioną jeszcze większą dawką dziwności) nieprzewidywalny, absolutnie zwariowany i cudownie kiczowaty (nie tracąc przy tym nic z lekkości i uroku), że nie tylko zachodzi podejrzenie, że twórcy byli na absolutnym haju podczas pisania scenariusza ale też można być pewnym, że coś takiego mogli stworzyć tylko japończycy z ich niepohamowaną wyobraźnią ( przypomnijcie sobie teraz omawiany tu przeze mnie tegoroczny film "Abraham Lincoln Pogromca Wampirów", który aż się prosił o lżejsze podejście a został zrobiony z taką dawką patosu jakby chodziło o faktyczną biografię Lincolna. Prawda, że jest różnica?. Tak swoją drogą to dochodzę do wniosku, iż chyba trochę za ostro i zbyt serio oceniłem "Gothic Lolita Psycho" bo choć oczywiście ma swoje wady to przecież jest to ta sama stylistyka japońskiego exploitation i z perspektywy czasu stwierdzam, że to wcale nie była aż tak zła produkcja jak mogłoby to wynikać z mojej oceny. Będę więc zdecydowanie musiał dać jej drugą szansę)

Wiem, że teraz pewnie czekacie na to abym przedstawił wam choćby zarys fabuły ale nie wiem czy ma to jakikolwiek sens bo po pierwsze ten film cierpi na taką biegunkę pomysłów, że wydaje się jakby twórcy upchnęli tu wszystko co tylko przyszło im do głowy a opowiadana historia i jej jakakolwiek logiczna spójność (co widać choćby po niejasnym zakończeniu i zbyt zagmatwanym zakończeniu) były tylko dodatkami do formy dającymi jej jakąkolwiek spójność , a po drugie to co powinniście wiedzieć zawiera się już w tytule ( co dowodzi jednak tego jak dobrze jest mieć chwytliwy tytuł bo samej walki doświadczymy tu może z pięć minut) i albo się to kupuje z całym dobrodziejstwem inwentarza (tak jak to było w moim przypadku) i zapomina choćby o wspomnianej tu już niekonsekwencji, o tym że gra aktorska jest przesadnie ekspresyjna (Pewnie w jakimś poważniejszym obrazie taka typowo japońska maniera gry niemożliwie by mnie drażniła) a muzyka pasuje do całości jak pięść do nosa, albo ma się poczucie straconego czasu.

Warto też zwrócić uwagę na cameo, na które sam nie zwróciłbym uwagi (przepraszam ale wygląd nawet tak sławnych japońskich reżyserów nie jest dla mnie jeszcze czymś równie oczywistym co w przypadku twórców z Europy czy Ameryki) i dopiero przeglądając obsadę uświadomiłem sobie, że skąd tą osobę kojarzę. Chodzi mi tu o Takashiego Shimizu, twórcę takich produkcji jak chociażby świetne "Ju-On", (o którym to obrazie tak na marginesie sam w tym filmie wspomina) w roli nauczyciela języka chińskiego wypalającego dziesięć papierosów na raz

Wróćmy też do aspektu, o którym wczoraj nie napisałem ani słowa (bo i film jakoś nie dał mi do tego podstaw czyniąc ważną postacią Carey Mulligan, która choć wdzięczna, utalentowana i tak jak już mówiłem przypomina mi jedną moją koleżankę to jednak ma w sobie coś takiego, taką niepełnoletnią świeżość, że czuje się, że jeżeli się nie jest Polańskim albo pedobearem to o jej urodzie trochę nie wypada pisać) a przecież to niemal cecha charakterystyczna tego bloga. Tym razem więc wynagrodzę wam to z nawiązką bo obie aktorki jakie możemy tu podziwiać w rolach tytułowych (albo na plakacie) czyli Eri Otoguro i Yukie Kawamura nie tylko dobrze grają ale przede wszystkim są wyjątkowo piękne jak na azjatyki i wprost trudno oderwać od nie oczy

Podsumowując. Japończycy nie są normalni. Ale to dobrze. Dzięki temu powstają bowiem tak cudowne produkcje porażające lekkością i feerią zwariowanych pomysłów, które w innych rękach wyglądałyby wyjątkowo topornie. I dzięki temu mam co oglądać! Film, który polecam każdemu złaknionemu nietuzinkowego kina, które nie bierze samego siebie zbyt serio a jedynym jego celem jest zapewnienie widzowi dobrej zabawy przez prawie 90 minut.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz