środa, 29 maja 2019

„Pijmy wino, idźmy śnić”

Niech Cthulhu będzie z wami!


W związku z tym, iż jakiś czas temu miałem możliwość przebywać przez kilka dni w Radziejowicach na szkoleniu organizowanym przez Narodowe Centrum Kultury dla osób biorących udział w projekcie „Praktykuj w kulturze” doszedłem do wniosku, iż warto usiąść i na spokojnie spróbować to jakoś podsumować. Poświęcić temu niezwykłemu doświadczeniu, którego byłem uczestnikiem, choć kilka słów przefiltrowanych przez pryzmat mojej, czysto subiektywnej i zwichrowanej, wrażliwości. Tak więc z góry ostrzegam, że jeśli ktoś spodziewał się typowej relacji pełnej suchych faktów, odhaczania kolejnych punktów harmonogramu i liczb, to tu tego nie znajdzie. Moim celem było bowiem nie tyle wierne oddanie przebiegu całego wydarzenia ile raczej próba uchwycenia jego ogólnego „ducha”.

Wracając jednak do meritum, muszę przyznać, że im dłużej zastanawiam się nad tym, co właściwie powinienem napisać na temat odbytego szkolenia, by najpełniej oddać szerokie spektrum wrażeń, które stały się moim udziałem podczas tych kilku dni, tym bardziej zaczynam dochodzić do wniosku, że ubranie tego wszystkiego w odpowiednie słowa i ujęcie w zgrabną formę, przyswajalną dla potencjalnego czytelnika, będzie zadaniem przypominającym co najmniej stąpanie po polu minowym w płetwach. Pewnie się da, tylko po co? Z uwagi bowiem na wciąż siłę tego przeżycia istnieje poważne ryzyko zbytniej hermetyczności przekazu tak więc ktoś, kto nie był uczestnikiem opisywanej przeze mnie „wyprawy”, może poczuć się zagubiony. I choć będę oczywiście starał się poskromić swoje przemyślenia przed zbytnim rozbisurmanieniem i ująć to wszystko najprościej jak tylko potrafię, jednak niczego tak naprawdę nie mogę zagwarantować! Myślę, że każdy, kto zdecyduje się wziąć udział w kolejnej edycji tego szkolenia (do czego zresztą serdecznie zachęcam) doskonale mnie zrozumie.

Ok! Tyle tytułem wstępu, a teraz przejdźmy do meritum.
Przede wszystkim wart podkreślenia jest w moim odczuciu niesamowity klimat samych Radziejowic. Mam wrażenie, że to właśnie ta przesycona magią aura tego miejsca, zawieszonego jakby „poza czasem” w głównej mierze sprawia, że pobyt tam jest niczym piękny sen, z którego nie chcesz się obudzić, gdyż masz pewność, iż nieuchronnie zbliżająca się konieczność powrotu do szarej rzeczywistości będzie traumatycznym doświadczeniem. Sama bowiem możliwość obcowania z wyraźnie wyczuwalną na każdym kroku historią (na marginesie warto wspomnieć, że właśnie tam w 1928 Ryszard Ordyński zdecydował się nakręcić część zdjęć do pierwszej w dziejach polskiego kina ekranizacji „Pana Tadeusza”), sztuką (dzieła Chełmońskiego, „Arka Wilkonia”, popiersia polskich wieszczów czy rzeźby Alfonsa Karnego) oraz spacery urokliwymi parkowymi alejkami sprawiły, że zupełnie nie dziwi mnie fakt, iż Radziejowice stały się mekką artystów, którzy chętnie przyjeżdżają tam na plenery lub po prostu szukać natchnienia.
Wiem, że może nie powinienem operować takimi wielkimi słowami, jako że spędziłem tam zaledwie kilka dni, jednak nawet tak krótki pobyt w tym niezwykłym miejscu pozwolił mi się wyciszyć (do czego zresztą zachęcają niezwykle wygodne łóżka), oderwać od codziennego pośpiechu, trosk czy problemów a przede wszystkim natchnął pozytywną energią. Ponadto wydobył na powierzchnie moje najlepsze cechy takie jak kreatywność czy otwartość umysłu. W związku z tym jestem prawie pewny tego, iż gdybym spędził tam jeszcze kilka dni, to w mojej głowie powstałby przynajmniej zarys jakiegoś wiekopomnego dzieła sztuki, które mogłoby nawet przyćmić przywołanego wcześniej „Pana Tadeusza”. No cóż! Raczej się już tego nie dowiemy. Pozostaną jedynie spekulacje.

Jeśli chodzi o rzeczy, które (przynajmniej przed szkoleniem) spędzały mi sen z powiek, to zdecydowanie największą z nich stanowiła perspektywa obcowania z nieznanymi mi wcześniej ludźmi. Nie będę wszak ukrywał, że z reguły takie sytuacje, kiedy wrzucony zostaję w nową grupę, w której nikogo nie kojarzę wyprowadzają mnie ze stanu psychicznej homeostazy i sprawiają, iż już na samą myśl czuję się przytłoczony. W związku z tym nie może specjalnie dziwić, iż staram się unikać wszelkich sytuacji, które potencjalnie mogą doprowadzić do poczucia dyskomfortu. Przykładowo omijam szerokim łukiem wszelkie imprezy masowe a przejazdy komunikacją miejską traktuję jako absolutną ostateczność i albo się kompletnie odizolowuję od innych towarzyszy niedoli (np. słuchając muzyki, czy zanurzając w swoim własnym świecie za pośrednictwem zajmującej lektury) albo też (jeśli odległość nie jest zbyt odległa i mogę sobie na to pozwolić) wybieram samotny spacer. Tym razem jednak zmuszony postanowiłem się nie poddawać i zmierzyć ze swoimi lękami i czuję, że była to bardzo mądra decyzja. Gdyby bowiem moja „fobia społeczna” ostatecznie zatriumfowała i na przykład zrezygnowałbym z wyjazdu, to czuję, że wiele bym stracił. Nie miałbym bowiem okazji wymiany doświadczeń, zdobycia narzędzi przybliżające mnie do wymarzonego celu, jakim jest praca w kulturze (przykładowo nie poznałbym zasad funkcjonowania Facebooka i metod promowania za jego pomocą wydarzeń kulturalnych) a przede wszystkim nie spotkałbym na swojej drodze bardzo specyficznych, a jednocześnie niezwykle interesujących osób z różnych części Polski. Ludzi, których towarzystwo niezwykle mi odpowiadało i przy których czułem się swobodnie czego rezultatem była nie tylko niepowtarzalna atmosfera wzajemnego zrozumienia, ponieważ łączyło nas zainteresowanie kulturą we wszelkich jej przejawach.

Ominęłyby mnie także trwające niemal do białego rana konwersacje na rozmaite tematy (takie jak na przykład kino rosyjskie albo kwestia tego, jakie zwierzęta są najsłodsze na świecie: pandy, foki czy może leniwce). Nie mógłbym oklaskiwać plejady polskiego aktorstwa (Między innymi Danuty Stenki, Jerzego Radziwiłowicza czy Mariusza Bonaszewskiego) podczas oglądania „Kordiana” na deskach Teatru Narodowego, ani wziąć udziału w pasjonujących rozgrywkach, dzięki którym słowo „Mafia” nie będzie mi się kojarzyło jedynie z groźnymi panami z Palermo i filmem „Ojciec Chrzestny”, ale chyba do końca życia będzie budziło w mojej głowie pozytywne konotacje.

Mimo zatem różnych ogromnego zmęczenia po powrocie do Białegostoku uważam, że warto było tego wszystkiego doświadczyć i całą tę eskapadę odbyć. Choćby po to, by pozwolić dać się uwieść magicznej atmosferze Radziejowic niczym najpiękniejszej dziewczynie. Zapewniam, że kto tak postąpi, absolutnie nie będzie żałować! Sam jestem absolutnie zakochany w tym niezwykłym miejscu i jeśli tylko będę miał taką możliwość chętnie do niego powrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz