wtorek, 23 kwietnia 2019
Rzeczy, które kochamy niszczą nas. Refleksje po przeczytaniu pierwszego tomu "Pieśni Lodu i Ognia" (Wpis archiwalny)
Niech Cthulhu będzie z wami!
Jak pewnie zdążyliście zauważyć, że o ile uwielbiam science fiction, tak nie jestem wielkim fanem fantasy. Zawsze mi się bowiem wydawało, że tego typu historie nie przejawiają żadnej głębi, że są robione „na jedno kopyto” i można je streścić dwoma słowami: sex & przemoc.
Ba! Po zapoznaniu się z takimi tytułami, jak np. „Conan Barbarzyńca” doszedłem do konstatacji, że jedynym celem ich powstania była kompensacja pragnień twórców, którzy nie mogąc tego osiągnąć w realnym życiu, tworzą sobie „substytut” w postaci silnych fizycznie bohaterów, przeżywających niewiarygodne przygody i „zaliczających” kolejne, zawsze instrumentalnie traktowane, kobiety.
Dlatego też nie miałem najmniejszego zamiaru sięgać po „Grę o Tron” podejrzewając, że nie przypadnie mi do gustu. Spodziewałem się bowiem raczej „powtórki z rozrywki” niż w pełni satysfakcjonującej „uczty dla zmysłów”.
Ponieważ jednak wszyscy wokół (nawet ludzie, których gustom literackim i filmowym ufam bardziej niż swoim) zachwycają się i twierdzą, że „Pieśni lodu i ognia” to praktycznie największe osiągnięcie w historii literatury a George Martin to najwybitniejszy pisarz w historii ludzkości, zdecydowałem się mimo wewnętrznego oporu usiąść i przeczytać pierwszy tom wyżej wspomnianej serii.
I muszę powiedzieć, że przeczytałem tę książkę z wielką przyjemnością. Fabuła jest bowiem wartka i wciągająca (do tego stopnia, że mimo początkowych problemów z ogarnięciem natłoku bohaterów i ciężkiego, pozbawionego subtelności języka, nie mogłem się oderwać i całość (tzn. jakieś około 770 stron) pochłonąłem praktycznie w dwa dni), intryga naprawdę ciekawa, a bohaterowie wywołują w czytelniku autentyczne emocje (W zdecydowanej większości. Zdecydowanie bowiem „kuleją” tu postacie kobiece. Jedyną wartą uwagą reprezentką płci pięknej była Cersei Lannister. Reszta pań, ze szczególnym uwzględnieniem Sansy Stark i Daenerys Targaryen, była całkowicie bezbarwna, kompletnie nie wzbudziły mego zainteresowania i moim zdaniem można by było wyciąć bez większej szkody dla fabuły. Z kolei, jeśli to kogoś interesuje, za najciekawszą postać uważam „wielkiego duchem, lecz małego ciałem” intryganta Tyriona Lannistera). W dodatku muszę dodać, że George Martin potrafi wykreować niesamowity klimat a nielinearna narracja zawsze podnosi w moich oczach wartość każdego dzieła o co najmniej kilka punktów.
Nie do końca jednak rozumiem istotę otaczającego ją popkulturowego fenomenu, który jeśli mam być szczery sprawia wrażenie „instynktu stadnego” i konformistycznej postawy: „Jestem fajny, bo podoba mi się to samo, co podoba się wszystkim”.
Ba! Przyznaję nawet o tym, by być przekorny (a uwierzcie, że byłbym do tego zdolny) i napisać, że „Gra o Tron” to literacki szmelc. Że jest to pozbawiony jakiejkolwiek wartości ekwiwalent „50 twarzy Greya” dla mężczyzn.
Wszak po tych wszystkich „ochach” i „achach” można się było spodziewać czegoś naprawdę genialnego. Książki, która (tak jak to w swoim czasie zrobiła genialna „Kraina Traw”) rzuci mnie na kolana i długo nie da o sobie zapomnieć. Że będę chciał do niej wielokrotnie wracać, co jak w swoim czasie stwierdził Milan Kundera, jest cechą dystynktywną wielkiej literatury. Tymczasem tak się niestety nie stało.
Mimo wszystko jednak uważam, że „Gra o Tron” to kawał solidnej literatury, którą zdecydowanie mogę polecić nie tylko fanom fantasy.
Krótka piłka: "In Fear" (2013) (Wpis archiwalny)
Niech Cthulhu będzie z wami!
Reżyseria: Jeremy Lovering
Dla mnie osobiście "In Fear" jest bez wątpienia jednym z najlepszych thrillerów ostatniego roku. I nie ma w tych słowach ani grama przesady.
Ten niepozorny film (opowiadający o parze młodych ludzi, którzy w drodze na festiwal rockowy gubią się wśród leśnych dróg) bez uciekania się do epatowania brutalnością i stosując doprawdy minimalne środki (nastrój grozy i mroczny klimat budowany jest tu głównie muzyką; świetne kreacje Alice Englert, Iaina de Caesteckera i (wypadającego niewątpliwie najlepiej z tego grona) Allena Leacha; posiadaniem bohaterów, których los nie jest nam obojętny oraz niedopowiedzeniami) osiąga bowiem to, czego nie potrafią niemalże wszystkie wysokobudżetowe produkcje: niepokoi, intryguje, zaskakuje oraz autentycznie trzyma w napięciu.
I to nawet mimo faktu, że sama fabuł, oględnie rzecz ujmując jest nieszczególnie oryginalna i niespecjalnie kreatywna.
Podsumowując. Można się tylko zastanawiać nad tym dlaczego taki film nie powstał nad Wisłą. Dlaczego żadnemu z naszych rodzinnych filmowców nie wpadł do głowy pomysł by zamiast kręcić nonsensowne komedie romantyczne, żenujące "Ostre Randki", czy pseudo głębokie "Sępy" nie postawić na prostotę i nie zdecydować się na stworzenie pełnometrażowego obrazu (bo jeśli chodzi o krótkometrażówki, to przykład takiego dajmy na to "Żaru" pokazuje, iż nie jest z tym aż tak tragicznie) choćby w połowie zbliżonego do "In Fear" jeśli chodzi o kwestię dawania widzowi satysfakcji z seansu. Przecież Jeremy Loverling niewątpliwie udowodnił, że do tego celu nie potrzeba dużych nakładów finansowych. No cóż! Wygląda na to, że my, polscy fani grozy, niewątpliwie musimy uzbroić się w cierpliwość i nadal cierpliwie czekać na dobry czekać na dobry rodzimy thriller.
Dziś przeczytałem najlepszą książkę roku 2014! (Wpis archiwalny)
Niech Cthulhu będzie z wami!
Jak zapewne wiecie, dziś w nocy czasu polskiego odbędzie się wręczenie Oscarów, które (z jakichś kompletnie nie zrozumiałych powodów) uważane są powszechnie uważane za najbardziej prestiżowe nagrody filmowe a ich wyniki stanowią dla niemałej części populacji probierz dobrego kina (Co biorąc pod uwagę fakt, że w ostatnich latach trafne decyzje Akademii można policzyć na palcach dłoni nieudolnego stolarza zakrawa na jakiś purnonsensowy żart)
Nie można się zatem zatem dziwić, że niemalże wszyscy blogerzy, którzy chcą uchodzić za opiniotwórczych poświęcili dziś notkę właśnie temu zagadnieniu, w której przedstawiają swoje przewidywania finałowych rozstrzygnięć. (Zupełnie jakby dla kogokolwiek tegoroczny werdykt szanownego jury, nagradzającego poprawnego aż do zarzygania "Zniewolonego" mógł być jakkolwiek zaskakujący)
Pozwólcie jednak, że zanim dam się skusić blichtrowi tej imprezy i jak co roku dołączę do korowodu, żeby wypowiedzieć się na temat Oscarowej gali (którą oczywiście mam zamiar oglądać niemalże na bieżąco) to najpierw pokażę pazur indywidualizmu i podzielę się z wami krótką opinią na temat pewnej książki, na którą, przyznaję, bardzo długo czekałem, która okazała się godna każdej wydanej na nią złotówki i którą w mojej ocenie mogę wam zdecydowanie polecić. Chodzi mi tu oczywiście o fantastyczną książkę Magdaleny Grzebałkowskiej zatytułowaną "Beksińscy:Portret Podwójny".
Tak swoją drogą przyznaję, że choć kupiłem tę pozycję niemalże w dniu premiery to jednak z powodu różnych okoliczności sięgnąłem po nią dopiero dziś. A i to w głównej mierze dlatego, że obiecałem ją po przeczytaniu pożyczyć koleżance ( jakoś nie umiem odmawiać pięknym dziewczynom, co się notabene czasami kończy niemalże tragicznie, ale to temat na zupełnie inną historię, której nie chcę w tej chwili rozwijać). Rozumiecie zatem, że czułem się niejako w obowiązku by jak najszybciej przez to dzieło przebrnąć. W przeciwnym razie pewnie sięgnąłbym po ten tytuł w nieco późniejszym i bardziej dla mnie korzystnym terminie.
Żeby było jasne. Mój zachwyt nad tą pozycją nie wiąże się wyłącznie z tym, że poruszana przez autorkę tematyka mile łechce moją fascynację mrocznymi klimatami, Zdzisław Beksiński to mój ulubiony malarz a historia, której dotyczy ten reportaż sama w sobie jest przecież niezwykle interesująca i w rękach sprawnego reżysera mogłaby stanowić podstawę genialnego filmu, która tak swoją drogą bardzo chciałbym obejrzeć.
Po prostu mamy tu do czynienia z książką naprawdę znakomicie napisaną, fascynującą, żywą, która już od pierwszej strony wciąga nas w wir narracji i sprawia, że choć znamy zakończenie to jednak nawet na moment nie możemy się oderwać od lektury.
Niezbitym dowodem na to, że autorka nie poszła na łatwiznę, nie zadowoliła się najprostszymi wyjaśnieniami skomplikowanych i jakby nie patrzeć tragicznych losów swoich bohaterów ( w rodzaju opinii głoszących, że wszystkiemu winne są dziwaczne obrazy malowane przez Zdzisława Beksińskiego, które wręcz gloryfikują śmierć), ale wykonała naprawdę kawał dobrej reporterskiej roboty, by dotrzeć do wszystkich ludzi i wszystkich możliwych dokumentów, które pozwoliłyby jej nakreślić wieloaspektowy portret psychologiczny, na który te postacie niewątpliwie zasługiwały. I trzeba powiedzieć, iż rezultat jej starań jest zaiste imponujący.
Podsumowując. "Beksińscy: Portret Podwójny" to książka bez wątpienia zasługująca na uwagę nawet wtedy gdy ktoś nie przepadał za niepokojącym klimatem prac Zdzisława Beksińskiego
Łatwiej jest zrezygnować z namiętności niż ją kontrolować (Wpis archiwalny)
Oddychaj (Respire) (2014)
Niech Cthulhu będzie z wami!
Opis fabuły
Do maturalnej klasy, w której uczy się introwertyczna Charlie dołącza nowa koleżanka, z którą dziewczyna się zaprzyjaźnia. Przyjaźń między nimi szybko przekształca się jednak w relację skomplikowaną i destrukcyjną.
Moja opinia
Zacznę może od tego, że „Respire”, ekranizacja powieści Anne-Sophie Brasme, jest reżyserskim debiutem lubianej przeze mnie aktorki Melanie Laurent (m.in. „Bękarty Wojny” czy „Debiutanci”).
Ten fakt wzbudził moją ciekawość (chciałem bowiem zobaczyć, jak Laurent poradzi sobie ze stojącym przed nią wyzwaniem) i stanowił główny powód, dla którego zdecydowałem się sięgnąć po tę pozycję.
Z drugiej zaś przyznaję, że miałem delikatne obawy w kwestii powodzenia całego przedsięwzięcia. Co chyba nie powinno specjalnie dziwić, jeśli spojrzymy na dokonania innych aktorów próbujących swoich sił na niwie reżyserii. Wówczas okaże się bowiem, że w pełni udane projekty (takie jak np. „Argo” Bena Afflecka) to chlubne wyjątki, które w zasadzie można policzyć na palcach jednej ręki. Że dominują jakieś ekranowe potworki w rodzaju nużącego „Don Jona” Josepha Gordona Levitta.
Na szczęście Melanie Laurent nie dopasowała się do obowiązujących tendencji. Przeciwnie! Dowiodła swojej artystycznej wszechstronności i stworzyła dzieło, które niewątpliwie należy uznać za udane.
Dostaliśmy bowiem solidne, klasycznie opowiedziane (tzn. bez silenia się na pseudoartystyczność, bez żadnych postmodernistycznych eksperymentów i pretensjonalności, których to cech przesadne nawarstwienie, w mojej ocenie, zgubiło m.in. „Salę Samobójców” Jana Komasy) i niezaprzeczalnie nastrojowe kino obyczajowe, które choć nie grzeszy oryginalnością (w końcu nie ma tu niczego, czego już kiedyś, gdzieś byśmy nie widzieli. Choćby w świetnym, acz niedocenionym „The Moth Diaries” ), to jednak urzeka subtelnym klimatem, wysmakowanymi zdjęciami, nienachalnym erotyzmem i niespiesznym tempem, jest umiejętnie poprowadzone, interesujące oraz przekonujące.
A przede wszystkim dysponuje wiarygodnymi pod względem psychologicznym bohaterami, naprawdę dobrymi kreacjami aktorskimi stworzonymi przez, wcielające się w dwie główne role, Josephine Japy i Lou de Laage, jak równym mocnym pod względem emocjonalnym i zapadającym w pamięć zakończeniem.
Podsumowując.
Gorąco polecam „Respire”, gdyż w mojej ocenie jest on, zaraz obok „Szaleństw Młodości”, „Białego ptaka w zamieci” i „Charliego” jednym z najlepszych filmów o dylematach egzystencjalnych współczesnej młodzieży.
A Melanie Laurent z całego serca życzę dalszego rozwoju i kolejnych tak dobrych projektów na koncie. I to zarówno przed kamerą, jak i za nią.
Mało znane filmy, które warto zobaczyć (odsłona 1) Szaleństwa Młodości (2010) (Wpis archiwalny)
Reżyseria: Ben C. Lucas
Na pomysł tego cyklu wpadłem dziś zupełnie przypadkowo po tym, jak zdecydowałem się powtórzyć sobie (Tak na marginesie mogę powiedzieć, iż nadal uważam, że było ta bardzo dobra decyzja) pewien dość mało znany film i ponownie wywarł on na mnie naprawdę duże wrażenie. Chodzi mi tu oczywiście o "Szaleństwa Młodości". Obraz któremu już kiedyś zresztą poświęciłem kilka słów, ale moim zdaniem zasługuje na dłuższą notkę niż tylko krótkie wymienienie plusów i minusów, gdyż jest po prostu znakomity i trzeba jasno powiedzieć, że nawet mimo kilku dość poważnych mankamentów (takich jak choćby fakt, że większość postaci na ekranie jest potwornie schematyczna a Alex Russell (którego kariera rozwinęła się chyba najlepiej z całej obsady i możecie kojarzyć z występów w takich produkcjach jak "Kronika", "Bait", "Intruz" czy "Carrie") choć bardzo się stara i w kilku scenach wypada całkiem znośnie to jednak nie do końca przekonuje jako główny antagonista) obraz stworzony przez australijskiego reżysera Bena C. Lucasa (Notabene byłem zdumiony kiedy zachęcony tą produkcją zacząłem szukać innych dzieł tego twórcy. Okazało się bowiem, że "Wasted on the Young" jest, przynajmniej jak do tej pory, jedynym filmem jego autorstwa. No cóż pozostaje nadzieję, że jeszcze kiedyś o nim usłyszymy i po raz kolejny uraczy nas prawdziwą celuloidową ucztą. Wbrew pozorom są na to spore szanse, gdyż sądząc po poziomie tego dzieła wydaje się on być twórcą, utalentowanym, dość sprawnie poruszającym się w filmowej materii i bez wątpienia znającym się na swoim fachu) to kawał naprawdę dobrego, maksymalnie satysfakcjonującego kina.
Jeśli bowiem przyjmiemy, że dobry film powinien o czymś opowiadać (Dlatego trudno mi za udany obraz uznać "The Bling Ring" czyli dzieło praktycznie o niczym) poruszać ważne problemy, zmuszać do myślenia i sprawiać byśmy odczuwali jakikolwiek emocjononalnej więzi z bohaterami to niewątpliwie przyznamy, że "Szaleństwa Młodości" są właśnie taką produkcją. Obrazem, który w mojej opinii jednoznacznie dowodzi, iż jednak da się w ciekawy sposob i bez potrzeby uciekania się do pretensjonalnych zagrywek czy stosowania szantażu emocjonalnego (zabiegów, które z taką lubością serwuje nam Jan Komasa w „Sali Samobójców”. Obrazie, który w mojej ocenie wygląda przy "Wasted on the Young" jak maluch przy lamborghini) opowiedzieć o życiowych problemach współczesnych nastolatków.
Że aby całość robiła tak wstrząsające wrażenie by widz nie mógł oderwać wzroku od ekranu, trzymała w napięciu lepiej niż niejeden thriller i pozostawała w pamięci dłużej niż tylko do napisów końcowych wystarczy wyposażyć swoje dzieło w takie elementy filmowego abecadła jak: wciągająca, nielinearnie poprowadzona i pomysłowo skonstruowana fabuła, ciekawa oprawa wizualna (Trzeba wszak niewątpliwie zauważyć wyśmienitą robotę wykonaną przez operatora tej produkcji czyli Dana Freene'a), interesujący bohaterowie, kapitalnie budująca nastrój ścieżka dźwiękowa, bardzo mocne i emocjonalnie miażdzące zakończenie czy rewelacyjna gra aktorska dwójki głównych protagonistów czyli bardzo dobrego Oliviera Acklanda i przeuroczej oraz, co chyba najważniejsze, niezmiernie utalentowanej Adelaide Clemens (którą można pamiętać choćby ze świetnej dyspozycji zaprezentowanej w słabym "Silent Hill: Revelation" czy przewrotnym "No One Lives"). Niby niewiele, a jednak nie każdemu twórcy udaje się osiągnąć tak satysfakcjonujący efekt.
Podsumowując. Gorąco zachęcam do sięgnięcia po "Szaleństwa Młodości". Uważam bowiem, że film Bena Lucasa to niemalże gotowy wzór tego jak powinno się tworzyć podobne produkcje oraz prawdziwa lektura obowiązkowa dla każdego kto lubi dobrze opowiedziane historie, które skłaniają do myślenia i pozostają w głowie długo po seansie
Podsumowując. Gorąco zachęcam do sięgnięcia po "Szaleństwa Młodości". Uważam bowiem, że film Bena Lucasa to niemalże gotowy wzór tego jak powinno się tworzyć podobne produkcje oraz prawdziwa lektura obowiązkowa dla każdego kto lubi dobrze opowiedziane historie, które skłaniają do myślenia i pozostają w głowie długo po seansie
Dni walczącej stolicy (Wpis archiwalny)
Miasto 44
Reżyseria: Jan Komasa
Nie będę owijał w bawełnę i powiem wprost: Ten film mnie pozytywnie zaskoczył.
Przyznaję bowiem, że byłem sceptycznie nastawiony co do szans powodzenia tego projektu i poszedłem do kina wyłącznie dlatego, że „Miasto 44” jest niewątpliwie najgłośniejszą polską premierą tego roku, tak więc uznałem, iż po prostu wypada ją zobaczyć. Nie spodziewałem się natomiast wiele co do poziomu artystycznego.
Zresztą czy naprawdę można się dziwić temu, że po zwiastunach, które były w najlepszym razie nijakie a ich najlepszy element stanowiła muzyka Lany Del Ray, po osobie reżysera odpowiedzialnego za, w mojej ocenie znacznie przereklamowaną, „Salę Samobójców”, po mało znanych aktorach w rolach głównych, których wygląd wskazywał raczej na to, iż mogliby by być modelami na wystawie ale na pewno nie wypadną wiarygodnie jako bohaterowie dramatyczni, po poruszanej tematyce (Wszak przyznaję, iż nigdy nie byłem wielkim entuzjastą Powstania Warszawskiego, który to temat dla mnie jest wyłącznie gwarantem przesadnego patosu, rozbuchanego dydaktyzmu i typowo polskiego onanizowania się martyrologią), po raczej chłodnych relacjach osób, które miały możliwość uczestnictwa w uroczystej premierze tego filmu na stadionie narodowym i po ogólnym dość nędznym obrazie polskiego kina batalistycznego (czego wręcz podręcznikowym przykładem jest omawiana tu przeze mnie w ubiegłym roku „Tajemnica Westerplatte” Pawła Chochlewa czyli film tak żenująco zły pod każdym możliwym względem, że praktycznie nie da się go oglądać) byłem wręcz pewien, że „Miasto 44” nie przypadnie mi do gustu i wyjdę z kina zdegustowany?
A jednak, na całe szczęście, tak się nie stało! Wręcz przeciwnie. Uważam, że „Miasto 44” to, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie czysto techniczne, dzieło na światowym poziomie!
Muszę zatem pochwalić świetne zdjęcia Mariana Prokopa (odpowiedzialnego za ten aspekt również przy znakomitej „Wojnie polsko-ruskiej” i „Listach do M.”), muzykę skomponowaną przez Antoniego Łazarkiewicza (Aczkolwiek kilka razy miałem wrażenie, że autor za bardzo zainspirował się ścieżką dźwiękową do „Incepcji” i wręcz „zapożyczył” stamtąd pewne fragmenty) oraz efekty specjalne, które nie rażą w oczy swoją sztucznością (W polskim kinie to wbrew pozorom nie jest takie częste zjawisko)
Oczywiście „Miasto 44” nie jest dziełem pozbawionym błędów i trzeba sobie to jasno powiedzieć. Z łatwością można bowiem wytknąć temu filmowi, choćby fakt, że niektóre sceny są zdecydowanie zbyt efekciarskie i przesadnie „artystyczne” (np. scena całowania się bohaterów wśród latających w zwolnionym tempie kul, na którą wszyscy narzekają a mi się tam akurat podobała), że dialogi są pozbawione wdzięku czy polotu, że wymogi dramaturgiczne (Wszak przypominam, że nie mamy tu do czynienia z dokumentem tylko filmem fabularnym. Osoby zainteresowane tym jak to wszystko wyglądało w rzeczywistości odsyłam do znakomitej książki Władysława Bartoszewskiego „Dni Walczącej Stolicy”) sprawiły iż nie jest to wierne oddanie powstanczych realiów, że pojawiły się pewne uproszczenia, że jedne rzeczy wyolbrzymiono a inne pominięto lub zmarginalizowano a postacie nie mają praktycznie żadnych cech charakterystycznych, są dość jednowymiarowe i nie zapadają w pamięć (Do tego stopnia, że podczas seansu kompletnie nie pamiętałem ich imion). Tylko co z tego?
Najważniejszy jest bowiem finalny efekt, a ten trzeba określić jako zdecydowanie pozytywny. Jan Komasa niezbicie dowiódł, że jest naprawdę sprawnym reżyserem i zasłużył na to bym udzielił mu kredytu zaufania i sięgnął po jego kolejne projekty.
Czuje on bowiem emocje widza i potrafi, jak to się mówi, „opowiadać obrazem”. Tak więc stworzony przez niego film naprawdę dobrze się ogląda, budzi u widza autentyczne emocje, mimo poruszanej tematyki cała historia ma charakter uniwersalny i trzyma w napięciu aż do ostatniej sekundy seansu.
Poza tym trzeba przyznać, iż Komasa miał niezwykłe szczęście do zatrudnienia odpowiednich ludzi jako odtwórców głównych ról. Wszak mimo niewielkiego ekranowego doświadczenia (Trzeba bowiem pamiętać, że przeważająca większość aktorów, których możemy tu oglądać to absolutni debiutanci) aktorzy spisali się bardzo dobrze, wycisnęli ile tylko mogli ze scenariusza i mimo moich początkowych obaw wypadli naprawdę wiarygodnie.
Szczególne słowa pochwały należą się przede wszystkim Zofii Wichłacz (jak najbardziej słusznie nagrodzonej za tę rolę Złotymi Lwami na festiwalu filmowym w Gdyni), która jest nie tylko bardzo ładną kobietą (Aczkolwiek mi osobiście do gustu zdecydowanie bardziej przypadła Anna Próchniak. Sam nie wiem dlaczego :) ) ale przede wszystkim pokazała naprawdę spory talent. Uważam zatem, że polskie kino, jeśli oczywiście będzie potrafiło oprzeć się pokusie i nie patrzeć na nią wyłącznie przez pryzmat fizycznej atrakcyjności obsadzając w jakichś pierdołowatych komediach romantycznych, może mieć z niej w przyszłości wiele pożytku.
Podsumowując. Na „Filmwebie” niektórzy ludzie już zdążyli autorytatywnie stwierdzić, że „Miasto 44” to „czysta profanacja i wypaczenie obrazu Powstania Warszawskiego”. No cóż! To ich osobista opinia i mają do niej święte prawo. Ja mam odrobinę inne wrażenie.
W mojej opinii "Miasto 44” jest jednym z najlepszych i najważniejszych filmów bieżącego roku.
Podczas oglądania bowiem ewidentnie można odczuć to, iż stanowi on hołd złożony przez twórców tym wszystkim walczącym w Powstaniu (jakakolwiek by nie była nasza prywatna opinia na jego temat) bohaterskim ludziom, dla których Polska była zawsze na pierwszym miejscu. Zresztą gdyby było inaczej to raczej nie dostałby dofinansowania z Muzeum Powstania Warszawskiego.
Tak więc choćby z tego powodu warto ten film zobaczyć.
środa, 10 kwietnia 2019
Mocny Człowiek (1929) czyli polskie kino nieme (Wpis archiwalny)
Niech Cthulhu będzie z wami!
Reżyser: Henryk Szaro
Początkujący dziennikarz Henryk Bielecki marzy o pisarskiej karierze. Pozbawiony talentu, a jednocześnie owładnięty chorobliwą żądzą sławy i bogactwa, nie cofa się przed popełnieniem zbrodni, żeby osiągnąć zamierzony cel.
Zacznijmy może od tego, że „Mocny Człowiek” to ekranizacja powieści Stanisława Przybyszewskiego (jednego z największych skandalistów w historii naszej literatury, co chyba tłumaczy obecność w tym dziele odważnych, jak na swój czas, scen erotycznych) i według wielu opinii największe osiągnięcie polskiej kinematografii z okresu kina niemego. Obraz uważany za bezpowrotnie utracony w czasie II wojny światowej i cudem odnaleziony w 1997 w Brukseli.
Obejrzałem go w ramach pracy domowej na studiach i muszę przyznać, że mam problem ze sprawiedliwą oceną tego dzieła.
Bo choć ogólnie rzecz biorąc bardzo mi się podobał (Co chyba nie może dziwić skoro eksploruje on mroczną stronę ludzkiej natury w stylu, który bardzo przypomina mi dokonania naszego wielkiego rodaka Romana Polańskiego albo, o dwa lata późniejsze „M-Morderca” Fritza Langa (Swoją drogą jestem niezmiernie ciekaw jak obraz ten został przyjęty przez widzów i krytyków w momencie premiery) fabuła jest dość wartka a klimat umiejętnie wypracowany) to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tkwiący w tej historiii potencjał nie został należycie wykorzystany. W dodatku nadekspresywna gra aktorska (notabene cecha dystynktywna kina tamtych czasów) niespecjalnie przypadła mi do gustu. Dlatego też choć normalnie nie popieram remaków, to w tym wypadku zrobiłbym wyjątek.
Ogólnie jednak uważam, że „Mocny Człowiek” jest dziełem, które warto zobaczyć choćby z ciekawości albo dowiedzieć się jak wyglądała przedwojenna Warszawa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)