wtorek, 23 kwietnia 2019

Rzeczy, które kochamy niszczą nas. Refleksje po przeczytaniu pierwszego tomu "Pieśni Lodu i Ognia" (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami!


Jak pewnie zdążyliście zauważyć, że o ile uwielbiam science fiction, tak nie jestem wielkim fanem fantasy. Zawsze mi się bowiem wydawało, że tego typu historie nie przejawiają żadnej głębi, że są robione „na jedno kopyto” i można je streścić dwoma słowami: sex & przemoc.


Ba! Po zapoznaniu się z takimi tytułami, jak np. „Conan Barbarzyńca” doszedłem do konstatacji, że jedynym celem ich powstania była kompensacja pragnień twórców, którzy nie mogąc tego osiągnąć w realnym życiu, tworzą sobie „substytut” w postaci silnych fizycznie bohaterów, przeżywających niewiarygodne przygody i „zaliczających” kolejne, zawsze instrumentalnie traktowane, kobiety.


Dlatego też nie miałem najmniejszego zamiaru sięgać po „Grę o Tron” podejrzewając, że nie przypadnie mi do gustu. Spodziewałem się bowiem raczej „powtórki z rozrywki” niż w pełni satysfakcjonującej „uczty dla zmysłów”.

Ponieważ jednak wszyscy wokół (nawet ludzie, których gustom literackim i filmowym ufam bardziej niż swoim) zachwycają się i twierdzą, że „Pieśni lodu i ognia” to praktycznie największe osiągnięcie w historii literatury a George Martin to najwybitniejszy pisarz w historii ludzkości, zdecydowałem się mimo wewnętrznego oporu usiąść i przeczytać pierwszy tom wyżej wspomnianej serii.



I muszę powiedzieć, że przeczytałem tę książkę z wielką przyjemnością. Fabuła jest bowiem wartka i wciągająca (do tego stopnia, że mimo początkowych problemów z ogarnięciem natłoku bohaterów i ciężkiego, pozbawionego subtelności języka, nie mogłem się oderwać i całość (tzn. jakieś około 770 stron) pochłonąłem praktycznie w dwa dni), intryga naprawdę ciekawa, a bohaterowie wywołują w czytelniku autentyczne emocje (W zdecydowanej większości. Zdecydowanie bowiem „kuleją” tu postacie kobiece. Jedyną wartą uwagą reprezentką płci pięknej była Cersei Lannister. Reszta pań, ze szczególnym uwzględnieniem Sansy Stark i Daenerys Targaryen, była całkowicie bezbarwna, kompletnie nie wzbudziły mego zainteresowania i moim zdaniem można by było wyciąć bez większej szkody dla fabuły. Z kolei, jeśli to kogoś interesuje, za najciekawszą postać uważam „wielkiego duchem, lecz małego ciałem” intryganta Tyriona Lannistera). W dodatku muszę dodać, że George Martin potrafi wykreować niesamowity klimat a nielinearna narracja zawsze podnosi w moich oczach wartość każdego dzieła o co najmniej kilka punktów.

Nie do końca jednak rozumiem istotę otaczającego ją popkulturowego fenomenu, który jeśli mam być szczery sprawia wrażenie „instynktu stadnego” i konformistycznej postawy: „Jestem fajny, bo podoba mi się to samo, co podoba się wszystkim”.


Ba! Przyznaję nawet o tym, by być przekorny (a uwierzcie, że byłbym do tego zdolny) i napisać, że „Gra o Tron” to literacki szmelc. Że jest to pozbawiony jakiejkolwiek wartości ekwiwalent „50 twarzy Greya” dla mężczyzn.


Wszak po tych wszystkich „ochach” i „achach” można się było spodziewać czegoś naprawdę genialnego. Książki, która (tak jak to w swoim czasie zrobiła genialna „Kraina Traw”) rzuci mnie na kolana i długo nie da o sobie zapomnieć. Że będę chciał do niej wielokrotnie wracać, co jak w swoim czasie stwierdził Milan Kundera, jest cechą dystynktywną wielkiej literatury. Tymczasem tak się niestety nie stało.


Mimo wszystko jednak uważam, że „Gra o Tron” to kawał solidnej literatury, którą zdecydowanie mogę polecić nie tylko fanom fantasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz