wtorek, 23 kwietnia 2019

"50 twarzy Greya" (50 shades of Grey) [2015] (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami



Przyznam się szczerze. Nie miałem w planach oglądania tej produkcji. Po prostu pod żadnym możliwym do wyobrażenia względem taka propozycja na spędzenie wolnego czasu nie wydawała mi się kusząca. Książki nie czytałem (Ba! Nawet nie mam takiego zamiaru), nie występuje tu nikt kogo bym lubił, reżyser nie należy do grona moich faworytów (Tak jak to miało miejsce choćby w przypadku "Intruza" autorstwa Andrew Niccola) a sama tematyka zabaw sadomaso mnie nie rusza (No chyba, że została nam zaserwowana przez Romana Polańskiego (rewelacyjne "Wenus w Futrze") czy Larsa von Triera (bardzo dobra "Nimfomanka").



I pewnie w życiu bym się nie przełamał i nie sięgnął po "50 twarzy Greya" (Od razu mówię, tak aby później nie było żadnych nieporozumień, że obejrzałem tę produkcję w domowym zaciszu. Nie jestem bowiem aż takim masochistą, żeby na to iść do kina) gdyby nie fakt, że zaintrygował mnie klimat panujący wokół niej i gdyby praktycznie wszyscy wokół o niej nie gadali.



Wszak powiedzieć, ze ten film zbiera mieszane opinie, to tak jakby nie powiedzieć nic. Ba! Ośmielę się tę produkcję nazwać kulturowym fenomenem i swoistym paradoksem. Nie wzbudza ona bowiem uczuć letnich, a raczej polaryzuje widzów mniej więcej do tego stopnia, jak wybitne osiągnięcia kinematografii (Np. "Tylko Bóg Wybacza", "Synecdocha Nowy Jork", "Drzewo Życia", "Birdman" lub "Bronson")



Z jednej strony mamy wszak grono żarliwych wyznawców (a raczej wyznawczyń, gdyż to właśnie kobiety, najczęściej gospodynie domowe i niewyżyte seksualnie nastolatki, były główną grupą docelową zarówno książki jak i film), którzy sprawili, że "50 twarzy Greya" to, przynajmniej jak na ten moment, najgłośniejszy i najbardziej dochodowy obraz roku (Do tej pory zarobił na całym świecie ponad 500 milionów dolarów przy budżecie wynoszącym niespełna 40 milionów. Wow!)



Z drugiej zaś mamy zdecydowanie liczniejsze rzesze zaprzysięgłych krytyków, którzy chętnie zobaczyliby jak twórcy tego filmu smażą się po wsze czasy w piekle. Osób wystawiających mu wyłącznie negatywne opinie, deprecjonujące praktycznie każdy aspekt oraz, że się tak wyrażę, jadący po nim, jak po burej suce. Notabene taka postawa jest dziś bardzo modna.



A ponieważ nie mam w zwyczaju ulegać modom (gdyż w gruncie rzeczy jestem mentalnym hipsterem i buntownikiem) to postanowiłem, osobiście przekonać się o wartości prezentowanej przez dzieło stworzone przez angielską reżyserkę Sam Taylor-Johnson (Znaną przede wszystkim z tego, że jej mężem jest, notabene niemal dwukrotnie od niej młodszy Aaron Taylor - Johnson, gwiazda "Kick-Ass" i ubiegłorocznej "Godzilli". Wow nr 2.)



Ba! Przyznaję, że przystępując do seansu chciałem przekornie napisać, że "50 twarzy Greya" to rewelacyjna produkcja, która mnie zachwyciła. Niestety nie dostałem najmniejszych przesłanek do takiego stwierdzenia.



Bo choć nie ukrywam, że widziałem już w życiu wiele gorszych dzieł (przede wszystkim pod względem czysto technicznym, wszak co by nie mówić, to takie nazwiska jak odpowiedzialny za zdjęcia Seamus McGarvey (mający na swoim koncie m.in. "Musimy Porozmawiać o Kevinie" oraz "Pokutę") czy Danny Elfman (przede wszystkim etatowy kompozytor muzyki dla Tima Burtona) gwarantują pewien, dość wysoki, poziom), jednak to nie jest równoznaczne z tym, iż dostaliśmy pełnowartościowy produkt. Wręcz przeciwnie!



"50 twarzy Greya" to bez wątpienia jedna z najsłabszych i najnudniejszych produkcji, akie przyszło mi oglądać od dłuższego czasu.



Przede wszystkim dlatego, że główni bohaterowie są całkowicie wyjałowieni z jakichkolwiek strzępków osobowości, a w dodatku jakby tego było mało, nawet przy sporej dozie dobrej woli nie da się pomiędzy nimi wyczuć choćby minimalnych śladów ekranowej chemii.



Nie wiem, czy to wina kiepskiego scenariusza, słabego materiału źródłowego (Mam niezbite przekonanie, że nawet gdyby stery tego projektu powierzono w ręce reżysera faktycznie obdarzonego talentem, to finalny efekt wyglądałby identycznie, jak to co dostaliśmy. W końcu, jak mówi stare przysłowie, tak krawiec kraje, jak mu materiału staje) fatalnej gry aktorskiej (acz muszę przyznać, że wcielająca się w rolę panny Steele Dakota Johnson, mimo że grała jak kołek to jednak wyglądała całkiem apetycznie. Ale to pewnie tylko efekt mojej, powszechnie znanej, słabości do dziewczyn o ciemnym kolorze włosów), ale wiem, że bez interesujących bohaterów trudno się spodziewać, aby widz miał jakąkolwiek reakcję emocjonalną względem tego, co ukazywane jest na ekranie (Tak na marginesie tego, zdawałoby się prostego, faktu zdają się, (poza nielicznymi wyjątkami takimi jak choćby David Robert Mitchell, autor omawianego przeze mnie kilka dni temu "It Follows") nie dostrzegać twórcy współczesnych horrorów, którym wydaje się, że widzowi do pełni szczęścia wystarczą cycki, flaki, jump scenki i tanie efekciarstwo)



Dodając do tego drewniane dialogi oraz najzwyczajniej w świecie nieciekawą fabułę otrzymujemy produkcję, którą, mimo poruszanej przez nią kontrowersyjnej tematyki, lepiej omijać szerokim łukiem.

Ba! Zamiast skazywać się na katusze podczas oglądania tej ekranowej mizerii, zdecydowanie lepiej samemu poszukać w internecie filmików pokazujących autentyczne BDSM (trochę tego jest i to, co można znaleźć, jest zdecydowanie bardziej hardkorowe, niż jakakolwiek scena w tym filmie :) ), obejrzeć "Sekretarkę", poczytać książki Markiza De Sade lub też sięgnąć po omawiany tu nie tak dawno i w gruncie rzeczy poruszający podobne kwestie "Portret Doriana Greya", który, sam nie jest największym osiągnięciem kinematografii (Swoją drogą biorąc pod uwagę fakt, że choć nie oceniłem produkcji Oliviera Parkera zbyt wysoko, stawiam ją ponad "50 twarzy Greya" jest niezwykle symptomatyczne) , to jednak na tle tego, co zaserwowała nam Sam Taylor - Johnson, prezentuje się niczym "Obywatel Kane".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz