„Są
tacy, którzy w stylu życia naszych czasów czują się rozbitkami
nie mogącymi utrzymać się na powierzchni”
Nie
przez przypadek zacząłem swój wywód od słów hiszpańskiego
filozofa i eseisty Jose Ortegi Y Gasseta. W swoim najsłynniejszym
dziele „Buncie
mas”
niejako antycypował on bowiem dzisiejsze czasy powierzchownych
stosunków międzyludzkich, w których panuje całkowicie anomia i w
których nie ma miejsca na autentyczną głęboką miłość
rozumianą jako uczucie rodem z kart dziewiętnastowiecznych
romansów. Przeciwnie! Króluje szybki seks i przypadkowe, płytkie
relacje.
Dlatego
też nie może dziwić, że ludzie niejako skazani są na, że
pozwolę sobie posłużyć się słowami skandynawskiego pisarza
Erica Edwardssona „egzystencjalną
samotność”,
ponieważ nie potrafią bądź nie chcą nawiązywać bliskich
relacji z drugim człowiekiem i szukając towarzystwa, jak pisze
przywołany tu już Edwardsson „innych
samotnych bytów, które przeżywają swoją samotność w podobny do
niego sposób”.
Przykładem
niech będą tu, uznane przez samych autorów za „bardzo
niepokojące”, wyniki badania przeprowadzonego w 2014 roku w
Wielkiej Brytanii na grupie ponad 5000 osób. Wykazały one, że
niemal dziesięć procent badanych nie posiada bliskiego przyjaciela
a aż dwadzieścia procent osób nie czuje się przez kogolwiek
kochanymi.
Przyczyn
tego stanu rzeczy Y Gasset upatrywał w rządzonym przez proste masy
społeczeństwie, które miażdży na swojej drodze wszystko to, co
jest inne, indywidualne i wymykające się jednoznacznemu
zaszufladkowaniu. Ostrzegał więc, że im większego znaczenia
nabierają masy, tym bardziej jednostki myślące
niekonwencjonalnie skazują się na niezrozumienie i samotność.
Potwierdza się zatem to, co pisał Erich Fromm czyli, że
współczesny człowiek, zdeterminowany przez schemat zachowań
rynkowych, uzależnia poczucie własnej wartości od aprobaty i
uznania innych.
Nie
oszukujmy się bowiem. Socjalizacja ma za zadanie unifikację i
uniformizację, a zatem likwidowanie wszelkiego niedopasowania,
indywidualności, odmienności, oryginalności czy inności bez
wątpienia jest jej cechą dystynktywną.
Żeby
się o tym wszystkim przekonać nie trzeba nawet sięgać po Ortegę
Y Gasseta. Wystarczy bowiem poczytać choćby dzieła znanego
francuskiego kontestatora i skandalisty Michela Houellebecqa, autora
m.in. „Poszerzenia pola walki”, „Uległości” czy
„Cząstek Elementarnych”, w których celnie wypunktowuje
choroby współczesności takie jak m.in. poczucie osamotnienia
jednostki, zwłaszcza jednostki myślącej, w świecie wyjałowionym
z wszelkich wartości i promujących przeciętność.
Uważnie
wsłuchać się w teksty piosenek Jacka Kaczmarskiego (np. „Starzy
ludzie w autobusie”), przyjrzeć się wszelkim totalitaryzmom
czy po prostu przeanalizować biografie wybitnych jednostek takich
jak Alan Turing, Tomasz Beksiński lub artyści z kręgu tzw. „poetów
wyklętych”, do których zaliczają się m.in. Charles Baudelaire,
Paul Verlaine i Edward Stachura.
Trawestując
zatem słynne hasło Legii Cudzoziemskiej „Maszeruj albo giń”
można więc stwierdzić, że mottem dzisiejszych czasów jest
„Dopasuj się lub zgiń”. Nie ma trzeciej drogi!
Dodatkowo
warto moim zdaniem przytoczyć w tym miejscu opinię Karen Horney,
autorki książki „Neurotyczna osobowość naszych czasów”.
Twierdzi ona, że współczesny człowiek odczuwa lęk przed
odrzuceniem i samotnością, jednak sposoby redukcji owego lęku i
oferowane przez współczesny świat możliwości ucieczki przed
samotnością, takie jak chociażby oglądanie TV czy komunikacja
internetowa niejako wtórnie skazują go na samotność ponieważ
bardziej niż ucieczkę przed, przypominają ucieczkę w samotność.
Dlaczego
o tym wszystkim wspominam? Ponieważ bardzo podobny, a wręcz
identyczny zakres problemów (samotność, anonimowość i wynikająca
z różnych przyczyn (własnego wyboru, ale też "nadprzyrodzonej"
sprawności umysłu, która rodzi niezwykłe zachowania) alienacja)
porusza jeden z moich ulubionych filmów czyli przecudowna i
absolutnie urzekająca „Dziewczyna
z Szafy”.
Komercyjny
debiut Bodo Koxa,
reżysera, który przez lata był ikoną polskiego kina niezależnego,
opowiada wszak historię kilku osób, z którymi mogę się w pełni
identyfikować i odczuwać z nimi coś w rodzaju „duchowego
pokrewieństwa”.
Ludzi
nadwrażliwych, emocjonalnie pogruchotanych, niekompatybilnych ze
społeczeństwem (wymagającym by stać się, jak to ujął Erich
Fromm, „egotycznym
narcyzem”),
zagubionych w szarej tkance wrogiej wszelkim odchyłom od normy
codzienności, szukających ucieczki od rzeczywistości w szukający
schronienia w ekscentrycznych rytuałach i zmyślonych światach oraz
nie potrafiących, że się tak wyrażę, „poświęcić siebie na
ołtarzu popularności”
Głównymi
bohaterami jest bowiem trójka samotnych introwertyków: Magda,
która prawdopodobnie cierpi na depresję, chowa się w szafie i
ucieka w świat wyimaginowanych wyobrażeń, bowiem nie potrafi
funkcjonować w ramach "normalnego" społeczeństwa;
Cierpiący na zespół sawanta czyli specyficzną dysfunkcję mózgu,
która w sposób niejako naturalny izoluje go od otoczenia, Tomek
oraz Jacek , który choć nie narzeka na brak zainteresowania wśród
kobiet, wręcz przeciwnie, to jednak czuje się samotny i ogranicza
swój kontakt ze światem wyłącznie do interakcji za pośrednictwem
Internetu.
W
wywiadach reżyser wielokrotnie podkreśla, że był i jest pod
dużym wpływem kina skandynawskiego, więc chciał opowiedzieć tę
historię z humorem. Jak sam tłumaczy:
„Rzeczy
o których traktuje ten film są bardzo ważne, jak miłość, brak
miłości, odpowiedzialność za drugiego człowieka, choroba jednego
z bohaterów. Nie umiałbym poważnie zabrać się za ten temat.
Generalnie, sprawy które mnie przerażają staram się trzymać na
długiej smyczy dowcipu".
Dlatego
też nie można się dziwić, że dostaliśmy dzieło znakomicie
zagrane zachwycające lekko surrealistycznym klimatem i
nieskrępowaną wyobraźnią oraz przypominające pod względem
ogólnego tonu takie produkcje jak „Frank”, „Homar”,
„Miłość Larsa”, „Moja łódź podwodna”,
„Ona” czy „Zakochani widzą słonie”.
W
dodatku dzieło nietuzinkowe ponieważ zastępujące
charakterystyczny dla naszej kinematografii siermiężny realizm i
ogólną szarość kolorem, lekkością, humorem, który często
skręca w stronę pure nonsensu oraz subtelnością i wrażliwością
w opowiadaniu historii.
Jednym
słowem film, który niezbicie udowadnia, że, wbrew powszechnemu
przeświadczeniu, nasi rodzimi twórcy naprawdę znają się na swoim
fachu, dysponującą sporą dawką talentu i kiedy tylko nie
ograniczają swych środków artystycznego wyrazu wyłącznie do
epatowania martyrologią, „szantażu emocjonalnego”,
tworzenia żenujących komediami pseudo-romantycznych z Tomaszem
Karolakiem czy ukazywania patologii, potrafią tworzyć naprawdę
sympatyczne, zajmujące, w pełni satysfakcjonujące i niemal
magiczne kino, od którego nie można się oderwać i którego nie
trzeba się wstydzić.
Obraz
dysponujący pełnokrwistymi oraz interesującymi bohaterami,
przywołującymi na myśl postacie z filmów Wesa Andersona czy
sympatycznych świrów ze skandynawskich komediodramatów. Dodatkowo
warto dodać, że swoich „freaków” Kox traktuje z sympatią i
lubi ich nawet wtedy, gdy oni sami nie mogą na siebie patrzeć a
tam, gdzie inni widzą psychozę, wyczuwa wrażliwość.
Tak
na marginesie wspomnę, że wcielający się w postać Tomka Wojciech
Mecwaldowski przyznaje, że podczas pracy nad rolą Tomka, bardzo
głeboko wszedł w świat ludzi autystycznych, odcinał się celowo
od kolegów na planie, niemal nie mówił przez miesiąc, a potem
trudno mu było porzucić tę postać, i wrócić do normalnego
życia, gdyż jak twierdzi „świat autystyka był bardzo
piękny”.
Z
drugiej jednak strony nie sposób nie zauważyć, iż pod tą całą
efektowną, nierzadko humorystyczną otoczką kryje się poruszający
dramat o niemożności przystosowania się do reguł, którymi
posługują się inni.
Bodo
Kox bowiem zestawia ze sobą tych "normalnych" i tych
"wyalienowanych", nie widząc raczej możliwości, by mogli
ze sobą współżyć, tym bardziej w świecie, w którym kreatywność
jest często mylona z głupotą oraz ignorancją.
Pokazuje,
że świat ludzi „normalnych” (ukazany jako szare i smutne
blokowisko, w którym prym wiodą ludzie pokroju sąsiadki naszych
bohaterów wrednej i wścibskiej pani Kwiatkowskiej) i świat
„wariatów (dzięki operatorskiej wirtuozerii Arkadiusza Tomiaka
sportretowany jako miejsce przepiękne, w którym w mieszkaniu może
rosnąć prawdziwa dżungla, po niebie majestatycznie suną sterowce
a jedynym ograniczeniem jest jedynie nasza wyobraźnia) nigdy nie
będą ze sobą kompatybilne. Są bowiem zbyt odmienne. Jak ogień i
woda. Zawsze zatem skazane będą na kolizję czy konfrontację niż
prawdziwą kooperację czy koegzystencję.
Bardzo
dobrym przykładem jest tu moim zdaniem scena gry wspominanego
wcześniej upośledzonego Tomka na fortepianie. Sprawia ona, że
przez moment zbudowanie pomostu pomiędzy bohaterami a resztą ludzi
wydaje się realne i możliwe, ale szybko okazuje się, iż była to
tylko chwilowa iluzja, jeszcze bardziej pogłębiająca dzielącą
ich przepaść.
Żeby
jednak swój wywód zakończyć w miarę pozytywnie wspomnę, że
paradoksalnie rzecz biorąc, "Dziewczyna
z szafy"
można również
traktować jako opowieść o potrzebie bezpieczeństwa.
Bohaterowie
pogrążeni są bowiem w tęsknocie. Z jednej strony boją się
drugiego człowieka i ran, które może zadać a z drugiej marzą o
kimś, kto zrozumie ich odmienność i zaakceptuje takimi, jakimi są.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz