wtorek, 2 lutego 2016

Moja interpretacja (plus recenzja plus garść refleksji) filmu „Dziewczyna z Szafy” w reżyserii Bodo Koxa

Są tacy, którzy w stylu życia naszych czasów czują się rozbitkami nie mogącymi utrzymać się na powierzchni”

Nie przez przypadek zacząłem swój wywód od słów hiszpańskiego filozofa i eseisty Jose Ortegi Y Gasseta. W swoim najsłynniejszym dziele „Buncie mas” niejako antycypował on bowiem dzisiejsze czasy powierzchownych stosunków międzyludzkich, w których panuje całkowicie anomia i w których nie ma miejsca na autentyczną głęboką miłość rozumianą jako uczucie rodem z kart dziewiętnastowiecznych romansów. Przeciwnie! Króluje szybki seks i przypadkowe, płytkie relacje.
Dlatego też nie może dziwić, że ludzie niejako skazani są na, że pozwolę sobie posłużyć się słowami skandynawskiego pisarza Erica Edwardssona „egzystencjalną samotność”, ponieważ nie potrafią bądź nie chcą nawiązywać bliskich relacji z drugim człowiekiem i szukając towarzystwa, jak pisze przywołany tu już Edwardsson „innych samotnych bytów, które przeżywają swoją samotność w podobny do niego sposób”.
Przykładem niech będą tu, uznane przez samych autorów za „bardzo niepokojące”, wyniki badania przeprowadzonego w 2014 roku w Wielkiej Brytanii na grupie ponad 5000 osób. Wykazały one, że niemal dziesięć procent badanych nie posiada bliskiego przyjaciela a aż dwadzieścia procent osób nie czuje się przez kogolwiek kochanymi.
Przyczyn tego stanu rzeczy Y Gasset upatrywał w rządzonym przez proste masy społeczeństwie, które miażdży na swojej drodze wszystko to, co jest inne, indywidualne i wymykające się jednoznacznemu zaszufladkowaniu. Ostrzegał więc, że im większego znaczenia nabierają masy, tym bardziej jednostki myślące niekonwencjonalnie skazują się na niezrozumienie i samotność. Potwierdza się zatem to, co pisał Erich Fromm czyli, że współczesny człowiek, zdeterminowany przez schemat zachowań rynkowych, uzależnia poczucie własnej wartości od aprobaty i uznania innych.
Nie oszukujmy się bowiem. Socjalizacja ma za zadanie unifikację i uniformizację, a zatem likwidowanie wszelkiego niedopasowania, indywidualności, odmienności, oryginalności czy inności bez wątpienia jest jej cechą dystynktywną.
Żeby się o tym wszystkim przekonać nie trzeba nawet sięgać po Ortegę Y Gasseta. Wystarczy bowiem poczytać choćby dzieła znanego francuskiego kontestatora i skandalisty Michela Houellebecqa, autora m.in. „Poszerzenia pola walki”, „Uległości” czy „Cząstek Elementarnych”, w których celnie wypunktowuje choroby współczesności takie jak m.in. poczucie osamotnienia jednostki, zwłaszcza jednostki myślącej, w świecie wyjałowionym z wszelkich wartości i promujących przeciętność.
Uważnie wsłuchać się w teksty piosenek Jacka Kaczmarskiego (np. „Starzy ludzie w autobusie”), przyjrzeć się wszelkim totalitaryzmom czy po prostu przeanalizować biografie wybitnych jednostek takich jak Alan Turing, Tomasz Beksiński lub artyści z kręgu tzw. „poetów wyklętych”, do których zaliczają się m.in. Charles Baudelaire, Paul Verlaine i Edward Stachura.
Trawestując zatem słynne hasło Legii Cudzoziemskiej „Maszeruj albo giń” można więc stwierdzić, że mottem dzisiejszych czasów jest „Dopasuj się lub zgiń”. Nie ma trzeciej drogi!
Dodatkowo warto moim zdaniem przytoczyć w tym miejscu opinię Karen Horney, autorki książki „Neurotyczna osobowość naszych czasów”. Twierdzi ona, że współczesny człowiek odczuwa lęk przed odrzuceniem i samotnością, jednak sposoby redukcji owego lęku i oferowane przez współczesny świat możliwości ucieczki przed samotnością, takie jak chociażby oglądanie TV czy komunikacja internetowa niejako wtórnie skazują go na samotność ponieważ bardziej niż ucieczkę przed, przypominają ucieczkę w samotność.
Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Ponieważ bardzo podobny, a wręcz identyczny zakres problemów (samotność, anonimowość i wynikająca z różnych przyczyn (własnego wyboru, ale też "nadprzyrodzonej" sprawności umysłu, która rodzi niezwykłe zachowania) alienacja) porusza jeden z moich ulubionych filmów czyli przecudowna i absolutnie urzekająca „Dziewczyna z Szafy”.
Komercyjny debiut Bodo Koxa, reżysera, który przez lata był ikoną polskiego kina niezależnego, opowiada wszak historię kilku osób, z którymi mogę się w pełni identyfikować i odczuwać z nimi coś w rodzaju „duchowego pokrewieństwa”.
Ludzi nadwrażliwych, emocjonalnie pogruchotanych, niekompatybilnych ze społeczeństwem (wymagającym by stać się, jak to ujął Erich Fromm, „egotycznym narcyzem”), zagubionych w szarej tkance wrogiej wszelkim odchyłom od normy codzienności, szukających ucieczki od rzeczywistości w szukający schronienia w ekscentrycznych rytuałach i zmyślonych światach oraz nie potrafiących, że się tak wyrażę, „poświęcić siebie na ołtarzu popularności”
Głównymi bohaterami jest bowiem trójka samotnych introwertyków: Magda, która prawdopodobnie cierpi na depresję, chowa się w szafie i ucieka w świat wyimaginowanych wyobrażeń, bowiem nie potrafi funkcjonować w ramach "normalnego" społeczeństwa; Cierpiący na zespół sawanta czyli specyficzną dysfunkcję mózgu, która w sposób niejako naturalny izoluje go od otoczenia, Tomek oraz Jacek , który choć nie narzeka na brak zainteresowania wśród kobiet, wręcz przeciwnie, to jednak czuje się samotny i ogranicza swój kontakt ze światem wyłącznie do interakcji za pośrednictwem Internetu.
W wywiadach reżyser wielokrotnie podkreśla, że był i jest pod dużym wpływem kina skandynawskiego, więc chciał opowiedzieć tę historię z humorem. Jak sam tłumaczy:
Rzeczy o których traktuje ten film są bardzo ważne, jak miłość, brak miłości, odpowiedzialność za drugiego człowieka, choroba jednego z bohaterów. Nie umiałbym poważnie zabrać się za ten temat. Generalnie, sprawy które mnie przerażają staram się trzymać na długiej smyczy dowcipu".
Dlatego też nie można się dziwić, że dostaliśmy dzieło znakomicie zagrane zachwycające lekko surrealistycznym klimatem i nieskrępowaną wyobraźnią oraz przypominające pod względem ogólnego tonu takie produkcje jak „Frank”, „Homar”, „Miłość Larsa”, „Moja łódź podwodna”, „Ona” czy „Zakochani widzą słonie”.
W dodatku dzieło nietuzinkowe ponieważ zastępujące charakterystyczny dla naszej kinematografii siermiężny realizm i ogólną szarość kolorem, lekkością, humorem, który często skręca w stronę pure nonsensu oraz subtelnością i wrażliwością w opowiadaniu historii.
Jednym słowem film, który niezbicie udowadnia, że, wbrew powszechnemu przeświadczeniu, nasi rodzimi twórcy naprawdę znają się na swoim fachu, dysponującą sporą dawką talentu i kiedy tylko nie ograniczają swych środków artystycznego wyrazu wyłącznie do epatowania martyrologią, „szantażu emocjonalnego”, tworzenia żenujących komediami pseudo-romantycznych z Tomaszem Karolakiem czy ukazywania patologii, potrafią tworzyć naprawdę sympatyczne, zajmujące, w pełni satysfakcjonujące i niemal magiczne kino, od którego nie można się oderwać i którego nie trzeba się wstydzić.
Obraz dysponujący pełnokrwistymi oraz interesującymi bohaterami, przywołującymi na myśl postacie z filmów Wesa Andersona czy sympatycznych świrów ze skandynawskich komediodramatów. Dodatkowo warto dodać, że swoich „freaków” Kox traktuje z sympatią i lubi ich nawet wtedy, gdy oni sami nie mogą na siebie patrzeć a tam, gdzie inni widzą psychozę, wyczuwa wrażliwość.
Tak na marginesie wspomnę, że wcielający się w postać Tomka Wojciech Mecwaldowski przyznaje, że podczas pracy nad rolą Tomka, bardzo głeboko wszedł w świat ludzi autystycznych, odcinał się celowo od kolegów na planie, niemal nie mówił przez miesiąc, a potem trudno mu było porzucić tę postać, i wrócić do normalnego życia, gdyż jak twierdzi „świat autystyka był bardzo piękny”.
Z drugiej jednak strony nie sposób nie zauważyć, iż pod tą całą efektowną, nierzadko humorystyczną otoczką kryje się poruszający dramat o niemożności przystosowania się do reguł, którymi posługują się inni.
Bodo Kox bowiem zestawia ze sobą tych "normalnych" i tych "wyalienowanych", nie widząc raczej możliwości, by mogli ze sobą współżyć, tym bardziej w świecie, w którym kreatywność jest często mylona z głupotą oraz ignorancją.
Pokazuje, że świat ludzi „normalnych” (ukazany jako szare i smutne blokowisko, w którym prym wiodą ludzie pokroju sąsiadki naszych bohaterów wrednej i wścibskiej pani Kwiatkowskiej) i świat „wariatów (dzięki operatorskiej wirtuozerii Arkadiusza Tomiaka sportretowany jako miejsce przepiękne, w którym w mieszkaniu może rosnąć prawdziwa dżungla, po niebie majestatycznie suną sterowce a jedynym ograniczeniem jest jedynie nasza wyobraźnia) nigdy nie będą ze sobą kompatybilne. Są bowiem zbyt odmienne. Jak ogień i woda. Zawsze zatem skazane będą na kolizję czy konfrontację niż prawdziwą kooperację czy koegzystencję.
Bardzo dobrym przykładem jest tu moim zdaniem scena gry wspominanego wcześniej upośledzonego Tomka na fortepianie. Sprawia ona, że przez moment zbudowanie pomostu pomiędzy bohaterami a resztą ludzi wydaje się realne i możliwe, ale szybko okazuje się, iż była to tylko chwilowa iluzja, jeszcze bardziej pogłębiająca dzielącą ich przepaść.
Żeby jednak swój wywód zakończyć w miarę pozytywnie wspomnę, że paradoksalnie rzecz biorąc, "Dziewczyna z szafy" można również traktować jako opowieść o potrzebie bezpieczeństwa.

Bohaterowie pogrążeni są bowiem w tęsknocie. Z jednej strony boją się drugiego człowieka i ran, które może zadać a z drugiej marzą o kimś, kto zrozumie ich odmienność i zaakceptuje takimi, jakimi są. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz