Niech Cthulhu
będzie z wami!
No cóż! Nie będę
ukrywał, że lubię filmy o wielkich potworach (przykładowo jestem jednym z
nielicznych ludzi, którym przypadła do gustu amerykańska "Godzilla"),
dlatego "Kong" był dla mnie absolutnym tegorocznym "must
see".
Po dzisiejszym
seansie mogę powiedzieć tylko tyle: Byłem, widziałem i jestem bardzo zadowolony,
ponieważ dostałem dokładnie to, co chciałem! Zresztą trudno żebym miał inne
odczucia, skoro film Jordana Vogta-Robertsa pod względem ogólnego nastroju
budzi skojarzenia z uwielbianym przeze mnie "Czasem Apokalipsy". Zresztą
na samym nastroju się nie kończy. W obu filmach zauważymy bowiem takie motywy
jak starcie cywilizacji z "dzikimi", pościg za plotką, podczas gdy
prawda okazuje się o wiele bardziej przerażająca, antywojenny przekaz czy żołnierze
popadający w obłęd na skutek doznanych przeżyć. Nie mówiąc już o tym, że jednym
z bohaterów "Konga" nosi
nazwisko Marlowe.
O ile jednak pod
względem technicznym "Kong" to czysta poezja i orgia dla zmysłów a
każde pojawienie się "Króla" na ekranie wywołuje autentyczny zachwyt
(moje ulubione ujęcie to chyba jak powoli wyłania się z mgły) to jednak nie da
się zaprzeczyć, że aktorsko i fabularnie mamy tu co najwyżej stany średnie.
Co z tego bowiem,
że w obsadzie znajdują się takie nazwiska jak Tom Hiddleston, Brie Larson, Samuel
L. Jackson czy John C. Reilly i co z tego, że się starają skoro nie dostają
praktycznie nic ciekawego do zagrania poza zbiorem klisz. Jak wiadomo z pustego
to i Salomon nie naleje, dlatego też ciężko się tu spodziewać jakichś godnych
zapamiętania postaci.
Podsumowując.
Gorąco polecam udać się do kina, ponieważ "Kong" to solidna porcja
rozrywki.
Ocena:8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz