środa, 29 maja 2019

„Pijmy wino, idźmy śnić”

Niech Cthulhu będzie z wami!


W związku z tym, iż jakiś czas temu miałem możliwość przebywać przez kilka dni w Radziejowicach na szkoleniu organizowanym przez Narodowe Centrum Kultury dla osób biorących udział w projekcie „Praktykuj w kulturze” doszedłem do wniosku, iż warto usiąść i na spokojnie spróbować to jakoś podsumować. Poświęcić temu niezwykłemu doświadczeniu, którego byłem uczestnikiem, choć kilka słów przefiltrowanych przez pryzmat mojej, czysto subiektywnej i zwichrowanej, wrażliwości. Tak więc z góry ostrzegam, że jeśli ktoś spodziewał się typowej relacji pełnej suchych faktów, odhaczania kolejnych punktów harmonogramu i liczb, to tu tego nie znajdzie. Moim celem było bowiem nie tyle wierne oddanie przebiegu całego wydarzenia ile raczej próba uchwycenia jego ogólnego „ducha”.

Wracając jednak do meritum, muszę przyznać, że im dłużej zastanawiam się nad tym, co właściwie powinienem napisać na temat odbytego szkolenia, by najpełniej oddać szerokie spektrum wrażeń, które stały się moim udziałem podczas tych kilku dni, tym bardziej zaczynam dochodzić do wniosku, że ubranie tego wszystkiego w odpowiednie słowa i ujęcie w zgrabną formę, przyswajalną dla potencjalnego czytelnika, będzie zadaniem przypominającym co najmniej stąpanie po polu minowym w płetwach. Pewnie się da, tylko po co? Z uwagi bowiem na wciąż siłę tego przeżycia istnieje poważne ryzyko zbytniej hermetyczności przekazu tak więc ktoś, kto nie był uczestnikiem opisywanej przeze mnie „wyprawy”, może poczuć się zagubiony. I choć będę oczywiście starał się poskromić swoje przemyślenia przed zbytnim rozbisurmanieniem i ująć to wszystko najprościej jak tylko potrafię, jednak niczego tak naprawdę nie mogę zagwarantować! Myślę, że każdy, kto zdecyduje się wziąć udział w kolejnej edycji tego szkolenia (do czego zresztą serdecznie zachęcam) doskonale mnie zrozumie.

Ok! Tyle tytułem wstępu, a teraz przejdźmy do meritum.
Przede wszystkim wart podkreślenia jest w moim odczuciu niesamowity klimat samych Radziejowic. Mam wrażenie, że to właśnie ta przesycona magią aura tego miejsca, zawieszonego jakby „poza czasem” w głównej mierze sprawia, że pobyt tam jest niczym piękny sen, z którego nie chcesz się obudzić, gdyż masz pewność, iż nieuchronnie zbliżająca się konieczność powrotu do szarej rzeczywistości będzie traumatycznym doświadczeniem. Sama bowiem możliwość obcowania z wyraźnie wyczuwalną na każdym kroku historią (na marginesie warto wspomnieć, że właśnie tam w 1928 Ryszard Ordyński zdecydował się nakręcić część zdjęć do pierwszej w dziejach polskiego kina ekranizacji „Pana Tadeusza”), sztuką (dzieła Chełmońskiego, „Arka Wilkonia”, popiersia polskich wieszczów czy rzeźby Alfonsa Karnego) oraz spacery urokliwymi parkowymi alejkami sprawiły, że zupełnie nie dziwi mnie fakt, iż Radziejowice stały się mekką artystów, którzy chętnie przyjeżdżają tam na plenery lub po prostu szukać natchnienia.
Wiem, że może nie powinienem operować takimi wielkimi słowami, jako że spędziłem tam zaledwie kilka dni, jednak nawet tak krótki pobyt w tym niezwykłym miejscu pozwolił mi się wyciszyć (do czego zresztą zachęcają niezwykle wygodne łóżka), oderwać od codziennego pośpiechu, trosk czy problemów a przede wszystkim natchnął pozytywną energią. Ponadto wydobył na powierzchnie moje najlepsze cechy takie jak kreatywność czy otwartość umysłu. W związku z tym jestem prawie pewny tego, iż gdybym spędził tam jeszcze kilka dni, to w mojej głowie powstałby przynajmniej zarys jakiegoś wiekopomnego dzieła sztuki, które mogłoby nawet przyćmić przywołanego wcześniej „Pana Tadeusza”. No cóż! Raczej się już tego nie dowiemy. Pozostaną jedynie spekulacje.

Jeśli chodzi o rzeczy, które (przynajmniej przed szkoleniem) spędzały mi sen z powiek, to zdecydowanie największą z nich stanowiła perspektywa obcowania z nieznanymi mi wcześniej ludźmi. Nie będę wszak ukrywał, że z reguły takie sytuacje, kiedy wrzucony zostaję w nową grupę, w której nikogo nie kojarzę wyprowadzają mnie ze stanu psychicznej homeostazy i sprawiają, iż już na samą myśl czuję się przytłoczony. W związku z tym nie może specjalnie dziwić, iż staram się unikać wszelkich sytuacji, które potencjalnie mogą doprowadzić do poczucia dyskomfortu. Przykładowo omijam szerokim łukiem wszelkie imprezy masowe a przejazdy komunikacją miejską traktuję jako absolutną ostateczność i albo się kompletnie odizolowuję od innych towarzyszy niedoli (np. słuchając muzyki, czy zanurzając w swoim własnym świecie za pośrednictwem zajmującej lektury) albo też (jeśli odległość nie jest zbyt odległa i mogę sobie na to pozwolić) wybieram samotny spacer. Tym razem jednak zmuszony postanowiłem się nie poddawać i zmierzyć ze swoimi lękami i czuję, że była to bardzo mądra decyzja. Gdyby bowiem moja „fobia społeczna” ostatecznie zatriumfowała i na przykład zrezygnowałbym z wyjazdu, to czuję, że wiele bym stracił. Nie miałbym bowiem okazji wymiany doświadczeń, zdobycia narzędzi przybliżające mnie do wymarzonego celu, jakim jest praca w kulturze (przykładowo nie poznałbym zasad funkcjonowania Facebooka i metod promowania za jego pomocą wydarzeń kulturalnych) a przede wszystkim nie spotkałbym na swojej drodze bardzo specyficznych, a jednocześnie niezwykle interesujących osób z różnych części Polski. Ludzi, których towarzystwo niezwykle mi odpowiadało i przy których czułem się swobodnie czego rezultatem była nie tylko niepowtarzalna atmosfera wzajemnego zrozumienia, ponieważ łączyło nas zainteresowanie kulturą we wszelkich jej przejawach.

Ominęłyby mnie także trwające niemal do białego rana konwersacje na rozmaite tematy (takie jak na przykład kino rosyjskie albo kwestia tego, jakie zwierzęta są najsłodsze na świecie: pandy, foki czy może leniwce). Nie mógłbym oklaskiwać plejady polskiego aktorstwa (Między innymi Danuty Stenki, Jerzego Radziwiłowicza czy Mariusza Bonaszewskiego) podczas oglądania „Kordiana” na deskach Teatru Narodowego, ani wziąć udziału w pasjonujących rozgrywkach, dzięki którym słowo „Mafia” nie będzie mi się kojarzyło jedynie z groźnymi panami z Palermo i filmem „Ojciec Chrzestny”, ale chyba do końca życia będzie budziło w mojej głowie pozytywne konotacje.

Mimo zatem różnych ogromnego zmęczenia po powrocie do Białegostoku uważam, że warto było tego wszystkiego doświadczyć i całą tę eskapadę odbyć. Choćby po to, by pozwolić dać się uwieść magicznej atmosferze Radziejowic niczym najpiękniejszej dziewczynie. Zapewniam, że kto tak postąpi, absolutnie nie będzie żałować! Sam jestem absolutnie zakochany w tym niezwykłym miejscu i jeśli tylko będę miał taką możliwość chętnie do niego powrócę.

poniedziałek, 6 maja 2019

25 moich ulubionych filmów

Niech Cthulhu będzie z wami!



Dziś przedstawiam zestawienie 25 moich ulubionych filmów. Z góry uprzedzam, że w większości wypadków nie są to najlepsze filmy jakie w życiu widziałem (Nie znalazły się tu zatem "Melancholia", "Wstyd" czy "Czarny Łabędź"), ale raczej takie, do których z różnych względów czuję największy sentyment i które lubię sobie od czasu do czasu powtórzyć. Oczywiście jak zawsze chętnych było więcej niż miejsc więc musiałem zastosować ostrą selekcję. Jestem przekonany, że kolejność mogłaby być nieco inna.

Miejsce 25.
Dom 1000 trupów
House of 1000 Corpses
Reżyseria: Rob Zombie 

Miejsce  24
Kontrolerzy (2003)
Kontroll
Reżyseria: Nimrod Antal

Miejsce 23. 
Tropic Thunder (2008)
Reżyseria: Ben Stiller

Miejsce 22. 
Polowanie na Czerwony Październik (1990)
The Hunt for Red October
Reżyseria: John McTiernan

Miejsce 21. 
Moulin Rouge (2001)
Reżyseria: Buz Luhrmann 

Miejsce 20. 
Szósty Zmysł (1999)
Reżyseria: M. Night Shyamalan

Miejsce 19.
Dom w głębi lasu (2012)
Cabin in the Woods
Reżyseria: Drew Goddard

Miejsce 18.
 Śniadanie na Plutonie (2005)
Breakfast on Pluto
Reżyseria: Neil Jordan

Miejsce 17. 
Dziewczyna z szafy (2012)
Reżyseria: Bodo Kox

Miejsce 16. 
Zodiac (2007)
Reżyseria: David Fincher 

Miejsce 15. 
Lot nad kukułczym gniazdem (1975)
One Flew Over the Cuckoo's Nest
Reżyseria: Milos Forman

Miejsce 14.  
Birdman (2014)
Reżyseria: Alejandro González Inárritu

Miejsce 13. 
Faworyta (2018)
The Favourite 
Reżyseria: Yorgos Lanthimos 

Miejsce 12.  
Mordercza Opona (2010)
Rubber
Reżyseria:  Quentin Dupieux

Miejsce 11
La La Land (2016)
Reżyseria: Damien Chazelle 

Miejsce 10. 

Wyjście przez sklep z pamiątkami (2010)

Exit Through the Gift Shop
Reżyseria:  Banksy

Miejsce 09.

Mr. Nobody  (2009)

Reżyseria: Jaco Van Dormael

Miejsce 08.

Zwierzęta Nocy (2016)

Nocturnal Animals 
Reżyseria: Tom Ford 

Miejsce 07 

Thor Ragnarok (2017)

Reżyseria: Taika Waititi 

Miejsce 06. 

Mulholland Drive (2001)

Reżyseria: David Lynch

Miejsce 05.

The Room (2003)

Reżyseria: Tommy Wiseau

Miejsce 04

Coś (1982)

The Thing
Reżyseria: John Carpenter

Miejsce 03.

 Leon Zawodowiec (1994)

Léon
Reżyseria: Luc Besson 

Miejsce 02

Milczenie Owiec (1991)

The Silence of the Lambs
Reżyseria: Jonathan Demme

Miejsce 01. 

Czas Apokalipsy (1979)

Apocalypse Now
Reżyseria: Francis Ford Coppola

wtorek, 23 kwietnia 2019

"Wojna Polsko- Ruska" ( 2009 ) ( Czyli nieformalnego tygodnia kina polskiego ciąg dalszy) (Wpis archiwalny)



Porzućcie wszelkie nadzieje, wy którzy tu wchodzicie!

Jakoś tak dziwnie i zupełnie niezamierzenie się złożyło, że dzisiaj mamy kolejny wpis dotyczący dobrego polskiego filmu czyli coś, czego jeszcze na tym blogu nie było ( Ba! Do tej pory pojedynczy polski film, i to nawet niekoniecznie dobry, był tu ewenementem i wyróżniał się niczym murzyn na zjeździe Ku Klux Klanu, a teraz polskie produkcje zaczęły się nam panoszyć na tych łamach jak karaluchy). Tylko, że po prostu nie mogłem go pominąć skoro bardzo mi się podobał i uważam go za jeden z najlepszych i najbardziej kreatywnych polskich filmów, jakie kiedykolwiek powstały, i to nawet mimo, że moje relacje z z tą produkcją, można nazwać "niezwykle skomplikowanymi". Nie będę bowiem ukrywał, iż nie od razu przypadliśmy sobie do gustu. Ba! Po pierwszym kontakcie, który miał miejsce kiedy wybraliśmy się ze znajomymi na projekcję dzieła Xawerego Żuławskiego do jednego z białostockich kin, zrobił na mnie niezbyt korzystne wrażenie. Wydał mi się bowiem zbyt udziwniony, bełkotliwy i po prostu nieczytelny w odbiorze. Pamiętam nawet jak mówiłem, nawiązując do przeczytanego gdzieś sloganu reklamowego mówiącego, iż Żuławski to polski Tarantino", że "Jaki kraj, taki Tarantino"). Kiedy jednak, po jakimś czasie, urządziłem sobie drugi seans, tym razem na spokojnie i w domu, to byłem po prostu oczarowany i bez reszty dałem się wciągnąć w jego niesamowitą atmosferę. Ba! Sięgnąłem nawet po literacki pierwowzór czyli książkę Doroty Masłowskiej. I choć od tamtej pory widziałem ten obraz już tyle razy, że powinien mi kompletnie zbrzydnąć, to jednak nadal, kiedy tylko mam taką możliwość, siadam przed ekranem i rozkoszuję się tym kawałkiem kapitalnego kina. Pomyślałem więc, że niewybaczalny jest fakt, iż wobec takiego stanu rzeczy, ten genialny obraz nie ma swojego wpisu na moim blogu. To się dzisiaj zmieni. Może nie będzie on jakoś super długi, bo wyznaję wszak jedną prostą zasadę, że o dobrych i bardzo dobrych filmach nie ma sensu się jakoś rozciągać w pisaniu, ale zawsze!

Na początek i dla porządku warto wspomnieć o czymś, o czym wszyscy i tak pewnie wiedzą. "Wojna Polsko- Ruska" to ekranizacja, wspominanej tu już mimochodem, słynnej książki Doroty Masłowskiej. I choć ze swojej strony nie mogę przeanalizować zgodności adaptacji z oryginałem, bo chociaż książkę przeczytałem, i pewnie miałbym masę przemyśleń na ten temat (włącznie z tym, że absolutnie nie dziwię się, formułowanej przez niektórych tezie, o nieprzekładalności jej fabuły na język filmu i mam wielki szacunek do twórców za to, iż jakimś cudem znaleźli sposób by choć w niewielkim stopniu oddać wizję, która powstała w głowie pewnej młodej dziewczyny i została przez nią z takim kunsztem ubrana w słowa i przelana na papier), to jednak nie wiem czy jest to jakoś super potrzebne do zrozumienia treści zawartych w tej opowieści Uważam bowiem, że należy ją traktować jako źródło dobrej zabawy i zerwanie z gorsetem schematów i klisz. A co najważniejsze film, awet jeżeli jest, tak jak z tym mamy do czynienia w tym przypadku, maksymalnie pogięty, frenetyczny i udziwniony ( Czyli bardzo w moim typie zatem nic chyba dziwnego, że mi się podoba prawda?) powinien teoretycznie bronić się sam.

Na co więc warto zwrócić tu szczególną uwagę? Na kilka rzeczy: Na cudownie szaloną postać Nataszy w wykonaniu kapitalnej Sonii Bohosiewicz, na urzekające metaklimaty (zauważmy bowiem, iż ważny epizod policyjnej stenotypistki zagrała tu sama pisarka), na próby "burzenia czwartej ściany", na, jak zwykle zwariowaną, Romę Gąsiorowską oraz na świetne efekty specjalne, rewelacyjny montaż czy niezwykle żywo brzmiące dialogi. Jednak największe słowa pochwały należy skierować w stronę Borysa Szyca i jego wyśmienitej, zniewalającej, totalnej i, chyba bez cienia przesady, można by zaryzykować stwierdzenie iż hollywoodzkiej, kreacji, która tak na marginesie była jedyną rolę w jego dorobku, która autentycznie mi się podobała i jedyną, w której jego specyficzny styl grania polegający na wałkowaniu w kółko jednej postaci mi zupełnie nie przeszkadzał. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że bez Szyca ten niewątpliwie ryzykowny pomysł (Bowiem tak jak już mówiłem, powstał on na podstawie książki, która, chociażby z powodu stylu poprowadzenia przez autorkę narracji, powszechnie została uznana, niczym "Ulysses", za "nie do zekranizowania. Zwróćcie też uwagę na to jak pokręcony jest ten film i jak bardzo stara się nas wizualnie oszołomić. Ba! Pod względem zachodzących w nim dziwności można by go spokojnie postawić w jednym szeregu z takimi dziełami jak chociażby "Inland Empire" Davida Lyncha) i łatwo mógłby zamienić się w jedną wielką, nieoglądalną artystowską breję, napakowaną symbolami jak świąteczny indyk farszem. Zresztą co by daleko nie szukać produkcji, w których myśl artystyczna reżysera zdecydowanie przerosła umiejętności wystarczy włączyć sobie "Big Love" (choć mi tam się akurat ten film podobał) pani Barbary Białowąs, bohaterki zupełnie innej bajki... tzn. notki na tym blogu.

Podsumowując. Choć nie da się ukryć faktu, że "Wojna polska ruska" to bardzo specyficzna produkcja, która nie każdemu przypadnie do gustu to jednak niewątpliwie jest to rzecz, którą wypada znać i mieć o niej wyrobione zdanie bo, w mojej ocenie, mamy tu do czynienia z niezaprzeczalnie najlepszym polskim filmem ostatnich lat

"Panie Grey. To wysoce niestosowne" (Wpis archiwalny)

Niech Cthulhu będzie z wami!

Reżyseria: Oliver Parker
Mogłem się spodziewać, że ten film nie przypadnie mi do gustu. Wszak w przypadku prób przeniesienia na ekran kinowy powieści powszechnie uznanych za wybitne osiągnięcia literatury rzadko kiedy bowiem mamy do czynienia z udanymi produkcjami. Częstszym jest, że finalny rezultat starań filmowców nawet w ułamku procenta nie dorównuje sile oryginału i stanowi jego marną imitację. "Dorian Gray", kolejna już w historii kinematografii próba ekranizacji znakomitej książki Oscara Wilde'a nie jest w tej kwestii wyjątkiem.
Mimo podejmowanych przez reżysera prób wykreowania mrocznego klimatu rodem z gotyckich horrorów (najczęściej polegających na częstym stosowaniu jump scenek, jakimiś retrospekcjami od czapy i krwią jako ekwiwalentem atmosfery), zabrakło tu konceptu, odwagi i wizji. Jednym słowem pasji.
W rezultacie dostaliśmy zatem dzieło, które nie wzbudza praktycznie żadnych emocji, które wygląda jakby było zrobione na pół gwizdka, które nie skłania do jakichkolwiek refleksji, które jest tragicznie źle zagrane (Tak na marginesie warto wspomnieć, że najgorzej wypada obsadzony w głównej roli Ben Barnes, który nie ma w sobie za grosz charyzmy i aktorskiego talentu. Gdyby to ode mnie zależało kto miałby pojawić się na ekranie w roli Doriana Gray'a to postawiłbym na Jima Sturgessa, aktora który kilkakrotnie już zdążył pokazać (choćby w "Koneserze" czy "Heartless") że potrafi grać postacie moralnie wieloznaczne) a w dodatku (dzięki odarciu scenariusza z wszelkich moralnych dywagacji o ludzką naturę i istotę sztuki) płytkie jak kałuża.
Na koniec pozwolę sobie powiedzieć, że jest mi przykro, iż dzieło, które mogło i powinno być naprawdę interesującym doświadczeniem przypomina jakiś podrzędny horror klasy B i kompletnie nie zapada w pamięć. Dlatego też serdecznie odradzam kontakt z filmem Olivera Parkera. Naprawdę szkoda czasu! Lepiej sięgnąć po literacki oryginał, który mimo upływu niemal stu lat od jego napisania nadal jest znacznie ciekawszy niż większość książek pisanych dzisiaj (Przykładowo "50 twarzy Greya")

Książki, które (póki co) wywarły na mnie największy wpływ

Niech Cthulhu będzie z wami!

Z uwagi na przypadający dziś Światowy Dzień Książki (oraz moje imieniny ;) ) oto krótkie zestawienie najważniejszych pozycji literackich z jakimi dane mi się było zetknąć w moim życiu. Kolejność alfabetyczna.

1. Bułhakow Michaił "Mistrz i Małgorzata"

Myślę, że w tym wypadku nie trzeba się jakoś szerzej rozpisywać bo to po prostu wzorzec z Sevre dobrej literatury. Jedyna książka, którą chciałbym wziąć ze sobą na bezludną wyspę (No dobrze. Może obok pozycji zatytułowanej „Jak przeżyć na bezludnej wyspie" :)).

2. Burroughs William "Nagi Lunch"

Jak pewnie zauważyliście jestem wielkim fanem wszystkiego co dziwne, niejednoznaczne, wyraziste, zapadające w pamięć, maksymalnie zwichrowane i urzekająco kreatywne.Dodatkowo słyszałem ostatnio opinię, że niezwykle przypominam autora z wyglądu, z czym prawdę mówiąc trudno się nie zgodzić. Dlatego też muszę wspomnieć o książce, w której Burroughs wzniósł się na absolutne wyżyny talentu i stworzył prawdopodobnie najdziwniejsze dzieło, z jakim kiedykolwiek przyszło mi obcować.

3. Camus Albert "Obcy"

W sięgnięciu po tę pozycję pomógł mi przypadek. A konkretnie to kosz z przecenionymi książkami i filmami w Media Markt oraz pozytywna (żeby nie powiedzieć wręcz entuzjastyczna) rekomendacja od pracującego tam kolegi. I nie będę ukrywał tego, że tak jak do dziś mimo wielu prób nie zdołałem przebrnąć przez "Dżumę", tak "Obcym" jestem absolutnie oczarowany. Pewnie wpływ ma tu pesymistyczny a wręcz mizantropijny wydźwięk oraz fakt, że "Obcy" dostarcza masę materiału do przemyśleń na tematy, że tak to ujmę "egzystencjalne".

4. Cullin Mitch - "Kraina Traw"

Jestem wielkim fanem wszystkiego co dziwne, niejednoznaczne, wyraziste, zapadające w pamięć, maksymalnie zwichrowane i urzekająco kreatywne. To wszystko dostałem w tej książce z nawiązką. A to nawet nie jest połowa jej zalet! Autor osiąga tu bowiem tak absolutne mistrzostwo świata i okolic w kreowaniu niepokojącego, mrocznego klimatu przesyconego niepowtarzalną aurą narkotycznych wizji, w których wszystko jest możliwe oraz tak niesamowitą atmosferą, że książka autentycznie wciąga i fascynuje. Do tego stopnia, że kompletnie wsiąkłem w wykreowany przez pisarza świat i nie chciało mi się ani na moment przerywać tej chorej jazdy jaką serwuje autor

5. Daniken Erich „Śladami Wszechmogących”

Pamiętam, że dostałem tę książkę kiedyś, jak byłem młody i piękny (Teraz niestety zostało mi tylko i :( ) na urodziny. I muszę powiedzieć, że choć teraz do treści tam zawartych (czyli hipotezy, iż kosmici otwarcie ingerowali w życie na Ziemi) podchodzę z rezerwą, to w swoim czasie bardzo mnie zaintrygowała. Do tego stopnia, że zacząłem czytać chyba wszystkie dostępne na ten temat materiały jakie były dostępne na rynku ( A przypominam, że były to czasy przed tak powszechną jak teraz dostępnością internetu) zwłaszcza książki tego autora.
Pamiętam, że dostałem tę książkę kiedyś, jak byłem młody i piękny (Teraz niestety zostało mi tylko i :( ) na urodziny. I muszę powiedzieć, że choć teraz do treści tam zawartych (czyli hipotezy, iż kosmici otwarcie ingerowali w życie na Ziemi) podchodzę z rezerwą, to w swoim czasie bardzo mnie zaintrygowała. Do tego stopnia, że zacząłem czytać chyba wszystkie dostępne na ten temat materiały jakie były dostępne na rynku ( A przypominam, że były to czasy przed tak powszechną jak teraz dostępnością internetu) zwłaszcza książki tego autora.

6. Eco Umberto - „Imię Róży”

Książka – labirynt. Dzieło, które sprawdza się nawet po uprzednim obejrzeniu filmu (tak jak to miało miejsce w moim przypadku), i do której chce się wracać, gdyż za każdą ponowną lekturą odkrywa się w niej coś innego.

7. Glukhovsky Dmitry "Metro 2033"

Wykreowany przez autora gęsty klimat permanentnego zagrożenia sprawił, iż mimo swojej imponującej objętości dzieło to wciągnęło mnie tak, że pochłonąłem je praktycznie w jeden dzień, gdyż nie chciało mi się przerywać lektury ani na moment.

8. Grzebałkowska Magdalena "Beksińscy. Portret Podwójny"

Żeby było jasne. Mój zachwyt nad tą pozycją nie wiąże się wyłącznie z tym, że poruszana przez autorkę tematyka mile łechce moją fascynację mrocznymi klimatami, Zdzisław Beksiński to mój ulubiony malarz a historia, której dotyczy ten reportaż sama w sobie jest przecież niezwykle interesująca. Po prostu mamy tu do czynienia z książką naprawdę znakomicie napisaną, fascynującą, żywą, która już od pierwszej strony wciąga nas w wir narracji i sprawia, że choć znamy zakończenie to jednak nawet na moment nie możemy się oderwać od lektury.

9. Hesse Hermann "Wilk Stepowy"

Uważam, że naprawdę wielka literatura to taka, która zostaje z czytelnikiem na długo ponieważ zmusza do myślenia, porusza emocje, daje poczucie obcowania z absolutem oraz porywa wykreowanym przez autora klimatem. Od NWL (Naprawdę Wielkiej Literatury) nie można się oderwać ponieważ zabiera czytelnika do niezwykłego świata i w związku z tym należy się nią delektować powoli i bez pośpiechu smakując każde słowo. Nie mam zatem innego wyjścia niż uznać, że przeczytany dzisiaj w końcu po długich przymiarkach "Wilk Stepowy" jest powieścią, która słusznie uznawana jest za jedno z największych osiągnięć światowej literatury.

10. Houellebecq Michel "Mapa i terytorium"

Właściwie mogłaby się tu znaleźć każda powieść stworzona przez tego autora. Houellebecq bowiem to moja "pokrewna dusza". Oryginał i outsider a przede wszystkim bezlitosny oraz absolutnie bezkompromisowy krytyk współczesnego świata, którego (jak wprost stwierdza w jednej ze swoich książek) zdecydowanie nie lubi.

11. Ken Kesey "Lot nad kukułczym gniazdem"

Książka, o której można powiedzieć, że jest manifestem wolności oraz wyrazem sprzeciwu wobec skonwencjonalizowanej i zunifikowanej rzeczywistości próbującej "upchnąć" każdego do odgórnie narzuconej szufladki. Ostatnio zauważyłem bowiem, że bardzo często czuję się jak McMurphy uwięziony w miejscu, do którego nie pasuje.

12. Małecki Jakub "Dygot"

Po opisach spodziewałem się jakieś obyczajowej "zamuły". Cieszę się, że prawda okazała się inna. Dostałem bowiem kawał soczystej literatury z interesującymi bohaterami, intrygującą historią a przede wszystkim fantastycznie wykreowanym nastrojem na pograniczu realizmu magicznego, który wciąga tak mocno, iż nie można się wprost oderwać i wrócić do rzeczywistości. Ba! Po lekturze świat realny wydaje się szary i bez wyrazu.

13. Olchanowski Tomasz "Kultura Manii"

Książka napisana przez wykładowcę Uniwersytetu w Białymstoku czyli mojej "Alma Mater". Ba! Przez jeden z największych umysłów naszej uczelni a już z pewnością jej najbardziej wyrazistą postać. Ale zapewniam, że to nie dlatego znalazła się ona w tym zestawieniu! A dlaczego? No cóż! Za otwarcie mi umysłu na wiele spraw i bezlitosne obnażenie iluzji tzw. "bezpiecznej normalności". Za pokazanie, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy "nienormalni", gdyż normalność tak naprawdę nie istnieje a to co uważamy za normalne zależy wyłącznie od przyjętych kryteriów. Tak na marginesie dodam, że najwyraźniej z panem profesorem łączy nas jakieś duchowe pokrewieństwo ponieważ moja mama po przeczytaniu tej pozycji stwierdziła, tu cytat "mam wrażenie jakbym czytała Ciebie

14. Pielewin Wiktor "Mały Palec Buddy"

Książka, która sprawiła, że zakochałem się w twórczości Wiktora Pielewina i postanowiłem przeczytać wszystkie dzieła tego kultowego rosyjskiego pisarza. Dzieło zdecydowanie nie dla każdego, gdyż jego fabuła jest bardzo postmodernistyczna i kompletnie nieprzewidywalna a atmosfera przypomina narkotyczne sny.

15. Pratchett Terry „Pomniejsze Bóstwa”

Przeczytana przeze mnie jako i chyba najlepsza ze wszystkich książek z akcją umieszczoną w Świecie Dysku ( Notabene polecam cały cykl, bo to lektura jednocześnie mądra jak i potwornie zabawna), w której delikatnego pstryczka w nos dostaje kościół katolicki( czy szczerze mówiąc raczej religia jako takiej bez podziału na wyznania). I chyba nie był tu bez znaczenia fakt, ze sam autor jest ateistą.

"The Sacrament" (2013) (Wpis archiwalny)



Niech Cthulhu będzie z wami! 

Reżyseria: Ti West



Przy całej sympatii, jaką darzę twórczość Ti Westa nie mogę ukryć tego, że jego najnowszy film mnie rozczarował. 



Żeby wszystko było jednak jasne. „The Sacrament” absolutnie nie jest w mojej opinii dziełem złym. Ba! Pod wieloma względami, zwłaszcza warsztatowymi, mogę śmiało uznać za je za przedsięwzięcie co najmniej udane. Trzeba bowiem docenić choćby sprawną realizację, przyzwoite aktorstwo ((zwłaszcza jeśli chodzi o dyspozycję zaprezentowaną przez przeuroczą Amy Seimetz, która udowadnia że jej fantastyczna kreacja w ubiegłorocznym "Upstream Color" Shane'a Carrutha nie była tylko dziełem przypadku), niezły klimat czy wartkie tempo akcji, która ani przez moment nie nuży.



Niestety wszystko siada, gdy przychodzi do clou programu czyli treści.



I już nawet pomijam fakt, iż opowiedziana nam historia mimo, że twórcy usiłują udawać, że jest inaczej to w zasadzie wierna rekonstrukcja głośnej wydarzeń wokół sekty "Świątynia Ludu" Jima Jonesa (Notabene gorąco polecam obejrzeć poświęcony tej sprawie doskonały dokument w reżyserii Stanleya Nelsona, który można znaleźć, niestety tylko po angielsku, pod tym adresem.




Chodzi mi raczej oto, że oglądając tę produkcję odniosłem wrażenie, że choć Ti West miał ambicję by tym razem stworzyć dzieło głębsze niż jego dotychczasowe dokonania to jednak zadanie jakie przed sobą postawił zdecydowanie go przerosło. Najzwyczajniej w świecie zabrakło mu talentu by przy takiej tematyce stworzyć obraz, który większą uwagę zwróci na aspekt psychologiczny, zagłębi się w kwestię religijnego fanatyzmu, poruszy problem kultu jednostki oraz odbywającego się w tego typu stowarzyszeniach prania mózgu zamiast skupiać się na ekranowych fajerwerkach. Stworzyć dzieło zapadające w pamięć i zmuszające do myślenia. Czyli krótko mówiąc by podążyć ścieżką wytyczoną przez Seana Durkina i fenomenalny film "Martha Marcy May Marlene", który, tak na marginesie, również gorąco polecam obejrzeć każdemu, kto jeszcze nie miał tej przyjemności a jest spragniony by zobaczyć kawał dobrego kina. I nie mówię tak tylko dlatego, że jestem pod wielkim wrażeniem kapitalnej kreacji aktorskiej jaką stworzyła w tym filmie Elizabeth Olsen. Niestety w tym wypadku to się kompletnie nie udało.



Podsumowując. Sami zatem rozumiecie, że mimo najszczerszych chęci (Jak już bowiem wspomniałem jestem wielkim fanem twórczości Ti Westa, który za swoje poprzednie dokonania czyli rewelacyjny "The House of Devil" i klimatyczne, aczkolwiek niedoceniane "Innkeepers" ma u mnie ogromny kredyt zaufania) nie mogę określić "The Sacrament" inaczej, jak tylko mianem rozczarowania i niewykorzystanego potencjału.

Krótka piłka: "Musimy porozmawiać o Kevinie" {We Need to Talk About Kevin} (2011) (Wpis archiwalny)


Niech Cthulhu będzie z wami!
Reżyseria: Lynne Ramsay

No cóż! Aleksandra Marinina pisząc w jednej ze swoich książek, iż pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł a nie przy opracowywaniu ważnych posunięć strategicznych zdecydowanie miała rację. Gdybym bowiem poczekał ze sporządzeniem swojego rankingu najlepszych filmów 2011 roku, aż do obejrzenia omawianej tu dziś pozycji, to niewątpliwie musiałbym dojść do wniosku, że film brytyjskiej reżyserki Lynne Ramsey po prostu musi się w takim zestawieniu znaleźć i to w dodatku na eksponowanym miejscu.

Wszak nie mam najmniejszych wątpliwości, że takie aspekty jak wybitne kreacje aktorskie Tildy Swinton (Kompletnie nie rozumiem jakim cudem jej dyspozycja nie została doceniona przez Akademię choćby nominacją do Oscara)i Ezry Millera (który po świetnym występie w omawianym tu już "Charlie'm" ponownie udowodnił, że jest naprawdę utalentowanym aktorem, na którego w przyszłości warto będzie zwrócić uwagę), wyśmienita konstrukcja fabularna (mam tu na myśli głównie tak lubianą przeze mnie nielinearną narrację, umiejętnie zbudowane napięcie oraz bardzo powolne i fragmentaryczne ujawnianie nam sensu ekranowych wydarzeń), cieżki siadający na psychice klimat oraz historia, która zmusza do myślenia, niepokoi, intryguje oraz pozostaje w głowie po seansie zdecydowanie warte są zauważenia i odpowiedniego docenienia.

Podsumowując. "Musimy porozmawiać o Kevinie" to kino dla prawdziwych koneserów. Film ciężki, wymagający maksymalnego skupienia i potwornie dołujący. Obraz, który zdecydowanie nie każdemu się spodoba.